Grzały go kundle. Głosił Słowo grupie Cyganów. Na śmietniku świata. Nic nie zapowiadało tego, że oto wyrasta wspólnota, która przemieni życie setek tysięcy ludzi.
Znów zrobiło się o nich głośno. Transparenty „Neocatechumenal Way”, „Cammino Neocatecumenale” łopotały na wietrze na spotkaniach z przebywającym w Polsce Franciszkiem. Kilka dni wcześniej, 19 lipca, zmarła Carmen Hernández, jedna z inicjatorek Drogi.
W neokatechumenacie niezwykle fascynuje mnie jego początek. Sytuacja, która kompletnie nie zapowiadała spektakularnego duszpasterskiego sukcesu…
Obraz nędzy i rozpaczy
Znajomi mówili, że jest nadwrażliwy. Niezwykle wyczulony na piękno i na ludzką krzywdę. Wiadomo: artysta. Nieźle się zapowiadał. Krytycy cmokali z zachwytu, oglądając jego dzieła. Kiko Argüello (urodzony w roku wybuchu drugiej wojny światowej), ceniony hiszpański artysta, laureat nagród państwowych, wychował się w cieplarnianych warunkach. Pochodził z zamożnej hiszpańskiej rodziny.
Pewnego dnia zauważył, że kucharka zatrudniona w domu jego rodziców płacze. Zaczęli rozmawiać. To ona zaprowadziła młodego wrażliwego artystę do podmadryckich slumsów Palomeras Altas. Takiej nędzy i brudu Kiko nie widział jeszcze nigdy. Zderzenie z nędzą podziałało na niego jak zimny prysznic. Od jakiegoś czasu przeżywał poważny kryzys egzystencjalny. Nie interesowały go półśrodki, półprawdy. Zadawał pytania na śmierć i życie. Zderzenie z prawdziwą kondycją tego świata okazało się trzęsieniem ziemi i początkiem nowego dzieła, które rozrosło się do rozmiarów, o których wówczas nikt nawet nie marzył.
W głowie Kiko zrodził się szalony pomysł: a może rzucić wszystko i zamieszkać z tymi biedakami? Zaryzykował.
W 1964 r. zdecydował się na szaleństwo. Zamieszkał na peryferiach Madrytu. Wyniósł się z przytulnego domu do zbitego z desek baraku, który służył za schronienie… psom. Miał jedynie Biblię, gitarę i siennik. Fascynowała go formuła duchowa wypracowana przez Karola de Foucauld: chciał żyć w kontemplacji u nóg Chrystusa Ukrzyżowanego, pośród ludzi najnędzniejszych i cierpiących.
Zimą, jak wspomina, grzały go kundle. Pewnego dnia ktoś zapukał i rzucił: „Masz tu piecyk, bo marzniesz”. Mieszkańcy slumsów nie mogli rozgryźć tego faceta. Nie były to socjologiczny eksperyment ani artystyczna prowokacja. Dlaczego ten dziwak porzucił luksusy, by zamieszkać wśród złodziei i prostytutek? Pojawienie się malarza było dla mieszkańców slumsów prawdziwą zagadką. Cyganów przyciągała jego gitara (od tej pory nieodłączny atrybut wspólnot). – Dlaczego nie rozstaje się z Biblią? – drapali się po głowach nędzarze. Kiko, chcąc przywrócić ich Chrystusowi, zebrał pewnego dnia całe to barwne towarzystwo i zaprowadził na Mszę. To nie była spektakularna duszpasterska akcja ewangelizacyjna. Gdy pobożni parafianie zobaczyli wchodzących do świątyni Cyganów, prostytutki i złodziei, odsunęli się od nich na bezpieczną odległość. Kiko nie zniechęcił się. Wychodził do ludzi z połamanymi życiorysami i opowiadał im o ogromnej tęsknocie Boga.
Marcin Jakimowicz