Ostatnie słowo

O porażonym cierpieniem filozofie, który przylgnął do Bożego miłosierdzia, z Kazimierzem Tischnerem rozmawia Marcin Jakimowicz.

Marcin Jakimowicz: 10 sierpnia 1997 roku jak przez niemal 20 lat odprawił Mszę św. na Turbaczu. Tryskał humorem. Schodząc do Łopusznej, rzucił do Ciebie: „Tak dobrze wyszło, jakby to ostatnia Msza miała być”. Zabrzmiało groźnie?

Kazimierz Tischner: Nie. Nikt nawet nie przypuszczał, że to może być prawda, że to ostatnia Msza na Turbaczu. Jemu chodziło o coś innego. Można to było wyczuć w jego kazaniu. Przedłużył je. Długo tłumaczył niektóre zawiłości, których górale nie rozumieli. Widziałem, że dobijało go to, że te Msze pod Turbaczem skomercjalizowały się. On chciał, by były, jak mówił, „bliżej Boga, bliżej źródła”. A tu pojawiły się jakieś stragany, handel, jakieś polityczne, partyjne gierki. Pod spotkania ludzi gór zaczęły podpinać się osoby, które chciały zbić na tym kapitał. To go smuciło. Góry nie tego potrzebowały… W drodze powrotnej powiedział – pamiętam – „Schodzimy na dół”.

Zabrzmiało jak metafora.

Tak. Jak metafora.

Jak przyjął pierwsze diagnozy lekarskie? Załamał się?

Nie. Absolutnie nie. U niego tego nie było. Nawet na końcu. Ludzie porównywali jego cierpienia do umierania Jan Pawła II. Oni umierali tak, jak żyli. Jeśli przychodziłeś do Józia i zaczynałeś: „Oj, jak ty cierpisz, jak bardzo cię boli!”, bardzo się irytował. Denerwował się. Zmieniał temat.

Mówił swym chrypliwym głosem, że rurka, którą go karmiono, jest po to, by siadały na niej gołębie. Albo że to końcówka rurociągu „Przyjaźń”. Nie chciał być w centrum zainteresowania. Gdy siedział na swym łóżku i widział, że nikt go nie obserwuje, łapał się za głowę. Ból rozsadzał mu czaszkę. Ale gdy tylko zorientował się, że ktoś może to zobaczyć, od razu zmieniał postawę. Nie chciał, by się o niego martwić. To paradoks: on sam pocieszał tych, którzy przychodzili go pocieszyć! Nie chciał zarażać rodziny swoim bólem. A był to czas, gdy morfina już nie działała. Nawet nie wyobrażaliśmy sobie, że można tak cierpieć i tak to skrywać. Najmocniej cierpiał, gdy była zmiana pogody.

Co na Podhalu jest normą…

Tak. Przyjmował wszystkich, ale dobrze wiedział, kto „zanudza”, a kto nie. Obserwowałem to z boku. Nie rozstawał się z „Dzienniczkiem” s. Faustyny. Pisał małą książeczkę o Bożym miłosierdziu. Szedł na górę, czytał, przysypiał z bólu, czytał, przychodził ból, kładł go na łopatki, budził się, wstawał, pisał. On tę książkę przeżył na własnej skórze. To było zwieńczenie jego wszystkich książek. Ostatnie słowo. Najważniejsze.

Najbardziej porażająca opowieść z tego czasu: Nie mógł już mówić. Gestem przywołał Jarosława Gowina i wręczył mu karteczkę: „Nie uszlachetnia”.

To było niesamowite spotkanie. Mam to nagrane. „Cierpienie nie uszlachetnia” – pisał schorowany. „Cierpienie nie zbawia. Zawsze zbawia Bóg, miłość, miłosierdzie. Cierpienie zawsze niszczy. Tym, co dźwiga, podnosi i wznosi ku górze, jest miłość”. Co robi cierpienie? Niszczy! To mocne słowa. On podkreślał – dźwiga cię tylko miłosierdzie, nadzieja.

W „Myśleniu według wartości” pisał, że „cierpienie odziera człowieka ze wszelkich masek i odsłania go takim, jakim jest”. Został przez to doświadczenie przeczołgany.

Ten nowotwór wykańczał go powoli. Myśmy w duchu czekali już na koniec, wiedzieliśmy, że to kres. Można było nawet powiedzieć: „Panie Boże, daj już spokój!”. Zobacz, co napisał w czasie choroby. O tu, na tej kartce: „Więc niech mnie grzebią w Łopusznej na cmentarzu między ludźmi, a nie szukają miejsca przy kościele. Bez przemówień. Na drugi dzień zrobią akademię i zanudzą towarzystwo”. (śmiech) Cały on!

W jaki sposób opowiadał góralom o miłosierdziu? Chyba łatwiej mówić wam o sprawiedliwości…

Opowiadał, że z miłosierdzia rodzi się sprawiedliwość. Nigdy odwrotnie. Ze sprawiedliwości nie zrodzi się miłosierdzie.

« 1 2 »
oceń artykuł Pobieranie..
TAGI: