Ostatnie słowo

O porażonym cierpieniem filozofie, który przylgnął do Bożego miłosierdzia, z Kazimierzem Tischnerem rozmawia Marcin Jakimowicz.

Słuchali takich słów?

Słuchali. On kiedyś powiedział, że górale to lepiej grzeszą niż inni, bo przynajmniej z takim smakiem. (śmiech) Był bardzo normalnym człowiekiem: przystanął, pogadał, popytał, co słychać. Przyszedł kiedyś do niego do spowiedzi góral. Trochę pijany. Józek mówi: „Słuchaj, Stasek, przyjdź lepiej jutro”, a ten odparował: „Ale proszę księdza, jutro to już ni byda mioł takiego zalu za grzechy jak dziś”. (śmiech) A poważnie: miłosierdzie stało się słowem kluczem, najważniejszym jego przesłaniem. Miłosierdzie to litera serca, a sprawiedliwość – litera prawa.

Profesor filozofii stał się bezradny jak dziecko. Nie upokarzało go to?

Tak. Był jak dziecko. Zdziecinniał. Może chciał się załapać na program 500 plus? (śmiech) Przy życiu trzymało go poczucie humoru. Stał się bezradny, zależny od innych. „Tak widocznie miało być” – tak do tego podszedł. Najbardziej bolało go to, że wtedy, gdy odebrano mu głos, nasiliły się ataki na jego osobę. Nie dał rady odpisywać…

I wtedy 8 czerwca 1997 roku podczas pielgrzymki Jana Pawła II do kraju usłyszał: „Józku, latałem nad twoją bacówką”.

Papież dostrzegł Józia w ciasnym szpalerze ludzi stłoczonych w kościele. On podszedł do niego, przebił się przez grupę wiernych. Musiał go spotkać. Pisali do siebie przez cały czas. To była bardzo bogata korespondencja. W czasie ostatniego spotkania na Wawelu Józek siedział w kącie, z boku. A papież go tam odnalazł i powiedział głośno: „Józku, latałem nad twoją bacówką”. Bardzo go to podniosło… Byli sobie bliscy. Trafiłem do Watykanu z grupą Podhalan. Podszedłem do Jana Paweł II, a ks. Stanisław Dziwisz powiedział: „To brat ks. Tischnera”. Ja uklęknąłem, a papież położył mi rękę na ramieniu i bardzo długo się modlił. Czułem, że modlił się za brata. Że są ze sobą bardzo związani…

Autor „Filozofii po góralsku” przylgnął do Koronki do Bożego Miłosierdzia.

Słyszeliśmy, jak szeptał „Ufam Tobie”. Nie rozstawał się z obrazkiem Jezusa Miłosiernego. Ten wizerunek towarzyszył Józiowi w chwilach najtrudniejszych zmagań z chorobą. Wędrował po szpitalach, po klinikach, mieszkaniach. Stał u niego na szafce nocnej, przy szpitalnym łóżku. Józio wszędzie brał go ze sobą. Musiał dawać mu siłę w ostatnich godzinach, skoro był dla niego tak ważny. Trafił ostatecznie do jego trumny. Przykryta trumna. Ktoś położył na niej kapelusz góralski z piórkiem. Symbol wolności. Ślebody. Pamiętam dzień pogrzebu. Jedziemy kawalkadą z Krakowa. Do Łopusznej. Jest piękna pogoda. Nagle w Skomielnej Białej pojawia się czarna chmura. Deszcz. Zagrzmiało. I koniec. Jedziemy dalej. Dla mnie był to jeden z dowodów na świętych obcowanie. Potem doświadczyłem mnóstwa takich historii.

Tischner nie rozstawał się z „Dzienniczkiem”. Nie przeszkadzał mu prosty język Faustyny?

A co go miało drażnić? Przecież on sam głosił wiele „małych kazań” dla dzieci. Ile razy on mówił do maluchów bardzo prostym językiem! Był dla mnie trochę jak ojciec: między nami było 15 lat różnicy. To on przynosił mi „Koziołka Matołka”, Makuszyńskiego, Tetmajera. Mówił: „Masz, Kaziu, czytaj!”. Wychowywałem się przy nim. Teraz to widzę. Dlatego gdy zmarł, poczułem się osierocony. Niezwykle ważny był dla mnie ostatni gest, gdy mi napisał, żebym wziął sobie jego regionalny strój i…

… przejął pałeczkę?

Tak. Pociągnął dalej tę sztafetę. To był testament. Umarł, została pustka. Ale wiedziałem, że nie można tego tak zostawić. Trzeba kontynuować dzieło. Nie znam się na filozofii, są od tego inni. Robię to, na czym się znam. Ludzie chcieli zbudować pomnik, były już nawet na to pieniądze. Nie zgodziliśmy się na to. Po co? Mamy dziś 39 żywych pomników: szkół imienia Tischnera! Po co mi pomnik, po którym łażą ptaki?

„Wiara Faustyny – pisał Tischner przed śmiercią – jest wyzwaniem dla współczesnego człowieka. Jest on pochłonięty wolą mocy. Jego ideą życiową jest panowanie nad światem i innym człowiekiem. Z »Dzienniczka« płynie inne przesłanie. Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia”.

Tak pisał. Nie chcę tłumaczyć tych słów. Bronią się same. On zabrał je do grobu. Ja mogę powiedzieć tylko o tym, co widziałem. Widziałem, że chciał iść do domu opieki, by tylko nie być dla nas problemem. – Co ty opowiadasz! – zdenerwowaliśmy się. – Nigdzie nie pójdziesz – mówiliśmy. Później napisał, że nie przypuszczał, że ma tak kochaną rodzinę. Często powtarzał słowo „moje”, „moja”. Moja mama, mój dom, moja rodzina, mój Kościół, moja ojczyzna. Powtarzał to w nieskończoność! Napisał mi krótko: „Jeżeli robisz coś dobrze, rób tak dalej”. Czy to nie genialne?

« 1 2 »
oceń artykuł Pobieranie..
TAGI: