Byliśmy pogrzebani żywcem. Niewielu wierzyło w to, że jeszcze żyjemy. 70 dni 700 metrów pod ziemią. Wstaliśmy z martwych.
To była najsłynniejsza akcja ratownicza świata. Brawurową ekspedycję śledziło na ekranach telewizorów ponad 300 mln telewidzów. Kamery rejestrowały każde posunięcie ekipy ratunkowej, niesamowitą walkę, aby odkopać 33 górników ukrytych w czeluściach ziemi. Trzeba było pokonać rumowisko o grubości kilometra i sprowadzić ciężki sprzęt, który znajdował się w odległości 30 km od Copiapó. „Także my, ludzie uwięzieni głęboko w podziemnych korytarzach kopalni San José, z przejęciem śledziliśmy każdy szczegół” – opowiada José Henríquez.
Przez cały czas przebywania pod ziemią animował modlitwy, głosił górnikom słowo Boże, pocieszał ich, podnosił na duchu. Górnicy modlili się wspólnie w południe i wieczorem. Jego opublikowane przez wydawnictwo eSPe świadectwo „Cud w kopalni” czyta się jednym tchem. To poruszająca opowieść o Bogu, „do którego należą głębiny ziemi”. To zresztą cytat z psalmu, który górnicy mieli wypisany na koszulkach, gdy po 70 dniach zostali wydobyci na powierzchnię. Gdy ujrzeli światło dzienne, wszyscy, jak jeden mąż, opowiadali: nasze ocalenie jest cudem.
Czarna rozpacz
5 sierpnia 2010 roku w kopalni miedzi i złota w Copiapó w Chile nastąpiło potężne tąpnięcie. 33 górników zostało uwięzionych pod ziemią w schronie o powierzchni 50 metrów kwadratowych. „Na górze sytuacja wydawała się rozpaczliwa. Pod ziemią było jeszcze gorzej. O tym, że żyjemy, świat dowiedział się dopiero 17 dni po tąpnięciu” – opowiada José. „Potwierdzenie tego faktu stało się początkiem heroicznej walki naszych rodzin i ratowników. Byliśmy żywi, lecz pogrzebani!”.
Kopalnia San José leży w najbardziej suchym miejscu na ziemi. Na wyprażonej słońcem pustyni Atacama. José pracował w niej od 7 miesięcy. Obsługiwał potężną wiertnicę osadzoną na hydraulicznym statywie. Wiarę w młodym górniku zaszczepił dziadek. Wiecznie zapracowany ojciec nie miał dla syna czasu. Widywali się niezmiernie rzadko, ojciec bywał w domu raz na miesiąc. Żywa wiara dziadka, jego relacja z Bogiem, robiła na wnuku ogromne wrażenie. Ostatecznie porwany jego przykładem sam oddał życie Jezusowi. W kopalni nie działała wentylacja, a ciepło emitowane przez silniki maszyn nasilało działanie tlenku węgla. Tworzy to bardzo niebezpieczne warunki. „Sam uczestniczyłem w dwóch wypadkach spowodowanych nagromadzeniem związków azotu i tlenku węgla. W obu przypadkach straciłem przytomność na co najmniej 40 minut” – opowiada Henríquez.
Góra od kilku miesięcy „grała”. Skały ostrzegały górników o niebezpieczeństwie. Dochodziły z nich niezwykłe dźwięki. Coś się działo. Eksplodowały fragmenty skał. „Powiedzieliśmy o tym szefowi. Geolog dopuszczał możliwość tąpnięcia, ale twierdził, że sztolnia powinna pozostać nienaruszona. Posłano nas więc z powrotem do pracy, przykazując, byśmy zachowali spokój. Niczego nie zrobiono. Dla niektórych łopata jest warta więcej niż życie górnika.
Babcia ma sen
Pewnego dnia moja babcia miała sen” – opowiada ocalały górnik. „Bóg oznajmił jej, że znajdę się w niebezpiecznej sytuacji, z której trudno mi będzie wybrnąć. Zadzwoniła do mojej mamy. Obie się za mnie modliły. Babcia była niespokojna. Po kilku godzinach zadzwoniła ponownie i znów zaczęły się modlić. My, zjeżdżając w dół, też się modliliśmy. Na skałach otaczających wjazd do kopalni znajdują się figury świętych i Dziewicy Maryi. Niektórzy z moich kolegów kłaniają się przed tymi obiektami, wjeżdżając do kopalni, podczas gdy inni modlą się, jadąc tunelem. Osobom postronnym może się wydać, że to w istocie te same rytuały, ale to nieprawda. Dla jednych jest to jedynie kilkusekundowy odruch, natomiast modlitwa to świadomy akt, rozmowa.
5 sierpnia 2010 roku około drugiej po południu rozległ się ogłuszający huk. Eksplozja była niczym wielka fala, która pokryła nas wszystkich kurzem” – wspomina Henríquez. – Gęsta chmura pyłu rozwiała się dopiero po 4 godzinach. Bardzo niepokoiło nas to, co działo się pod naszymi stopami, nad naszymi głowami i w bocznych ścianach, które zdawały się kołysać wokół nas. Byliśmy porozrzucani po różnych częściach kopalni. W naturalnym odruchu pobiegliśmy do schronu”. Wyjście z kopalni zostało zablokowane. Droga ucieczki zamknięta. Górnicy znaleźli się w potrzasku. Ta jedna myśl rozsadzała ich głowy. Co gorsza, schron nie miał odpowiedniej wentylacji i panowały w nim nieznośny zaduch i 35-stopniowy upał. Urządzenia, które miały wentylować pomieszczenie, zostały zmiażdżone. Zamknięta na cztery spusty 33-osobowa grupa rzuciła się na skrzynie z pożywieniem. Znaleźli kilka przeterminowanych puszek tuńczyka, łososia i skondensowanego mleka. Nie nadawały się do niczego.
Kilka paczek herbatników zjedli od razu. Woda? Przemysłowa. Niezdatna do picia. Nie mieli wyboru, musiała im wystarczyć. Naprawdę nie zapowiadało to happy endu.
Marcin Jakimowicz