W tym roku, sześć lat po największej tragedii współczesnej Polski, wydaje się, jakbyśmy obchodzili tę rocznicę po raz pierwszy.
09.04.2016 22:40 GOSC.PL
Pamiętam ten dzień jak dziś. Rano mama dzwoni, że warto spojrzeć w telewizor, bo zaczynają się uroczystości w Katyniu. Zanim zdążyłem włączyć sprzęt, znów dzwonek telefonu. Odbieram i słyszę, że katastrofa. Samolot się rozbił.
To do mnie nie dociera. Samolot z prezydentem i z mnóstwem innych VIPów? Takie rzeczy się nie zdarzają. No nie. – Zaraz powiedzą, że się coś opóźni, bo były jakieś problemy na lotnisku, no dobra, może ktoś jest poszkodowany. Ale przecież nie wszyscy, a już na pewno nie prezydent – myślę. Możliwość kompletnej katastrofy i śmierci wszystkich obecnych na pokładzie po prostu nie mieści mi się w głowie.
A potem zaczynają spływać pierwsze relacje. Prezydent nie żyje. Jego żona też… Inni też. Wszyscy nie żyją. Pojawiają się informacje, kto należy do tych „wszystkich”. W domu przed telewizorem, po każdym wyczytanym nazwisku rozlega się jęk: „i on! i ona!”. Bo to jest inaczej niż przy „zwykłych” katastrofach. Wszyscy tych ludzi znaliśmy, to jest tak, jakby wszyscy Polacy nagle stracili własnych krewnych i znajomych.
Media szaleją, wszędzie popłoch, wszędzie improwizacja. W telewizji wciąż transmitują zgromadzenie w Katyniu, ale wszystko jest inaczej niż miało być. Ludzie płaczą, snują się oszołomieni. Załzawione oczy, roztrzęsione głosy.
Co się stało? – Była mgła, fatalne warunki, a samolot kilkakrotnie próbował wylądować – mówi ktoś w telewizji. Potem to samo w radiu. Słyszę, że pilot musiał być bardzo zdeterminowany. Ktoś mówi, że w Gruzji też tak było, że prezydent wymuszał lądowanie.
To były jedne z pierwszych wiadomości o przyczynach katastrofy smoleńskiej. Dziś wiemy, że kompletnie nieprawdziwe, ale kto tam wtedy mógł to zweryfikować. I kto wtedy mógł przypuścić, że będziemy aż tak okłamywani. Jeszcze nie rozwiał się dym znad wraku, a już ruszyła machina propagandy. Mówili, że prezydent naciskał na lądowanie, że w kokpicie było pełno niepowołanych ludzi, piloci pijani… – w kółko szły takie informacje. Wryły się w świadomość Polaków, podobnie jak i to, że nie ma co drążyć, że wszystko jest oczywiste, że Rosjanie rzetelnie nas informują, dobrze współpracują.
Ale wtedy, na gorąco, mało kto o tym myślał. Trudno było sobie coś takiego wyobrazić tamtego szarego poranka. Bo przecież tragedie łączą. I wydawało się, że ta połączy nas bardziej niż jakakolwiek inna. Przez tydzień, gdy odbywały się pogrzeby, trwaliśmy w atmosferze żałoby. Znikły wcześniejsze medialne złośliwości, okazało się, że są ładne zdjęcia prezydenckiej pary. Pojawiły się archiwalne wypowiedzi prezydenta, z których wynikało, że on potrafił mówić całkiem mądre rzeczy.
To był niezwykły tydzień, trochę podobny do tego po śmierci Jana Pawła II, gdy wszyscy żyli tylko tą jedną sprawą.
Ale potem… Potem się zaczęło. Wyrwa w układzie władzy natychmiast przyciągnęła tych, co chcieli ją zapełnić. A to, z nielicznymi wyjątkami, byli polityczni przeciwnicy tych, którzy zginęli. Media szybko ustawiły Polaków według słuszności. Niesłuszni okazali się ci, którzy przychodzili pod krzyż na Krakowskim Przedmieściu, a słuszni ci, którzy ten krzyż uznali za jątrzący. I Polska została medialnie – i w konsekwencji faktycznie – podzielona według tego klucza: „normalni ludzie” kontra „sekta smoleńska”. I wydawało się, że tak już zostanie, bo kolejne lata władzy „normalnych ludzi” przysypywały smoleńską tragedię coraz grubszą warstwą drwiny i manipulacji.
Zdumiewająca zmiana układu politycznego postawiła tragedię smoleńską w zupełnie innym świetle. Oto przed kamerami pojawili się ludzie, którzy zakwestionowali poprzednio obowiązującą wersję i nikt ich nie wykpił. Oto Polacy mogli zobaczyć, że teorie „sekciarskie” są całkiem poważne i nie ma w mediach obowiązku mówienia o nich z drwiącym uśmieszkiem. Okazało się, że eksperci dotąd wyśmiewani i przedstawiani jako oszołomy mówią całkiem sensownie i kompetentnie.
Dziś, sześć lat po największej tragedii współczesnej Polski, słyszymy inne słowa i inne tony. W ich świetle smoleńska tragedia zaczyna wyglądać zupełnie inaczej niż przez minione pięć lat. I to jest niezwykłe doświadczenie. Pokazuje, jak wiele zależy od koncesjonowanego przez władzę przekazu. Pokazuje jak na dłoni, że opinia społeczna to nader często wynik bombardowania zbiorowej świadomości zamówionym przekazem.
Nie chodzi o to, że teraz trzeba wierzyć w teorię o zamachu. Nie trzeba – mnie na przykład nigdy to nie przekonywało i nie przekonuje. Ale zawsze irytowało mnie robienie z tych, którzy taką możliwość zakładali, wariatów.
– A jakie to ma dzisiaj znaczenie, życia tym ludziom nie przywróci – ktoś powie. No nie przywróci. Ale skoro wiemy, że Jezus jest osobową prawdą, to zbliżając się do prawdy, również tej ludzkiej, historycznej, zbliżamy się też do Niego. I zbliżamy się do tych, którzy tam zginęli, i którym należy się szacunek właśnie przez prawdę wyrażony.
Franciszek Kucharczak