O tym, co zrobić, by nie marudzić, i o Bogu, który wybiera Wielkopolskę, z Leopoldem „Poldkiem” Twardowskim rozmawia Marcin Jakimowicz
Marcin Jakimowicz: „Przychodzisz, Panie, mimo drzwi zamkniętych”. Kiedy ostatnio miałeś doświadczenie, że „przyszedł mimo drzwi zamkniętych” i rozwiązał sytuację nie-do-rozwiązania?
Leopold Twardowski: Parę dni temu. Bardzo często. Co chwilę tak mam. Żyjemy zaryglowani, pozamykani na cztery spusty. Na szczęście Bóg znajduje na to sposób. Przychodzi mimo zamkniętych drzwi. Im bardziej oswajamy się z myślą, że jesteśmy Jego ulubieńcami, tym rzadziej zamykamy drzwi na klucz.
Naprawdę masz doświadczenie, że jesteś Bożym ulubieńcem? Że się Mu podobasz? Że dobrze się z Tobą czuje?
Pewnie, że tak! Dzięki łasce Bożej uwierzyłem w to, że jestem wszczepiony w krzew winny, w rodzinę królewską. A ponieważ jestem wszczepiony w Jezusa, który jest ulubieńcem Ojca, to znaczy, że sam Bóg rozpoznaje we mnie swojego syna. Patrzy na Poldka, a widzi Jezusa.
Niewielu może spojrzeć w lustro i powiedzieć: „Podobam się Bogu!”. O tym, że nas kocha, słyszymy, ale że Mu się podobamy?
Bardzo Mu się podobamy. Skoro mnie takiego stworzył i dał mi to, co mi dał, to jakże Mu się nie mam podobać? Jestem Jego dziełem. Bóg, spojrzawszy na człowieka, stwierdził, że jest bardzo dobry (dotąd wszystko, co wyszło spod Jego ręki, było jedynie dobre). Czyli już na wstępie zaznaczył: „Poldek, jesteś bardzo dobry”. (śmiech) „Udałeś mi się”. Kiedyś przy wstawaniu wyrwał mi się nawet okrzyk: „Panie, ulubieniec Twój wstał”. „Ojej – spłoszyłem się. – Ogromna pycha!”. Ale Bóg tę pychę zaraz zamienił w radość.
Ojciec Tomasz Nowak opowiadał: „Solidną lekcję uwielbienia odebrałem, gdy wyjeżdżałem z Poznania. W czasie koncertu przyszła potężna burza, grad sypał się z nieba, woda zalewała scenę. Odcięto prąd. Stałem z Poldkiem i… złorzeczyliśmy Bogu. A potem odwróciliśmy się i ujrzeliśmy ludzi, których zaprosiliśmy. Stali i uwielbiali Boga. Zrobiło się nam łyso”.
Pamiętam ten dzień. Przed 15 laty we wrześniu 2001 roku rozpoczęliśmy w Poznaniu granie koncertów uwielbienia. Wcześniej przez pięć lat śpiewaliśmy podobne piosenki przy okazji ewangelizacji. W 2001 roku odczułem wielkie pragnienie, by tych pieśni chwały nie łączyć z niczym innym, nie traktować jako dodatku towarzyszącego innym wydarzeniom. Chciałem uwielbiać. I nic więcej.
Dziś to norma. Wy byliście pionie- rami…
Nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Słuchaliśmy tego, co podpowiadało nam serce. Kiedyś na lipcowych rekolekcjach Strefa Chwały w Rzepedzi mocno się modliłem. Pytałem, co mamy robić. Sam wcześniej rozwiązałem zespół, bo wydawało mi się, że to bardziej mój pomysł, a nie Jego. Nocą padałem na kolana i pytałem: „Panie, powiedz mi, co mam czynić, żebyś Ty się cieszył, żeby sprawić Ci przyjemność”. I wtedy wybrzmiało we mnie jak okrzyk „Eureka!” jedno słowo: „wielbienie”. Nawet nie „uwielbienie”, ale „wielbienie”, czyli słowo bardziej aktywne, dynamiczne. Wróciłem do Poznania i zacząłem dzwonić do znajomych muzyków. „Gracie – pytałem – dla Jego chwały?”. Odzew był ogromny. Zaczęliśmy grać, uwielbiać. Od początku zauważyliśmy, że jeśli się skupiamy tylko na Nim, gramy dla Niego, On zaczyna działać, dotykać ludzi. Przychodziły świadectwa nawróceń, spowiedzi po latach. Robiliśmy to, o co prosiła św. Teresa z Ávila: „Zajmowaliśmy się Nim. A On w tym czasie zajmował się nami”…
Ilu ludzi przychodziło?
Czasami sporo, czasami mniej. To nie było ważne. Nie graliśmy dla ludzi.
Naprawdę nie chlipałeś w rękaw, widząc pod sceną garstkę?
Nie. Może tylko dziwiłem się: „Kurczę, już tu, na ziemi, mamy możliwość stanięcia przed samym tronem Boga i oddania Mu chwały, a ludzie nie chcą z tego skorzystać”. À propos burzy, o której opowiadał o. Tomek. Przygotowywaliśmy uwielbienie w muszli koncertowej parku Wilsona. Śliczna pogoda. Sporo rozentuzjazmowanych ludzi, wielu muzyków. I nagle zaczęło padać. Nawet nie przyszykowaliśmy zadaszenia. Zaczęliśmy grać, gdy nagle deszczyk zamienił się w ulewę. W końcu zaczął padać grad. Niektórzy zostali do końca. Staliśmy bezradni z Tomkiem i pytaliśmy: „Panie, o co Ci chodzi? Dlaczego tak? Zacząłem sobie skanować pamięć, czy nie popełniłem jakiegoś ciężkiego grzechu, ale nie potrafiłem sobie nic przypomnieć. I wtedy muzycy, którzy nie musieli być podłączeni do prądu (kable pływały w wodzie) zaczęli grać. Co robimy? Wielbimy! To było przepiękne doświadczenie. Tylko Pan. Tylko my. I deszcz. I grad.
Izajasz podpowiada, by uwielbiać Boga w najtrudniejszych sytuacjach: „Niech głos podniesie pustynia z miastami, osiedla, które zamieszkuje Kedar. Mieszkańcy Sela niech wznoszą okrzyki, ze szczytów gór niech nawołują radośnie!”. Rdzeń słowa Kedar oznacza „być ciemnym, brudnym, odprawiać żałobę”, a Sela to „skała, być twardym, skamieniałym, nieurodzajnym”.
Tak. To prawdziwy przewrót. Nawet święty Paweł mówi, że mamy prosić… z dziękczynieniem. Błagania łączyć w pakiecie z dziękczynieniem. Dziękczynienie to drzwi do wielbienia. Mam dziękować „w każdym położeniu”. Przeżywam rzeczy, których wolałbym uniknąć. W pracy, w rodzinie. Bóg pyta mnie wtedy: „Poldek, gdzie jest twoje serce?” i podpowiada: „Bądź wdzięczny!”. Albo będę marudził, albo będę wielbił. Zauważyłem, że u mnie za każdym razem działa ten mechanizm: jak marudzę, to już nie wielbię. Moje zadanie? Wyrugować z siebie to wszelkie tupanie nogami, niezadowolenie, i zamienić to na wielbienie
Jak?
W głowie. To wszystko dzieje się na poziomie decyzji. Przeżywam trudności? Jest nie tak, jak bym chciał? Uwielbiam.
Zdajesz sobie sprawę z tego, że mówisz do narodu, który na pytanie: „Jak leci?” odpowiada: „Stara bieda”, podśpiewując sobie pod nosem refren: „Tak mi źle, tak mi źle, tak mi szaro”?
Tak. (śmiech) Wystarczy wejść do sklepu i posłuchać rozmów przy kasie… Problemy będą zawsze. Ja po prostu nie chcę ich już szukać. Strata czasu. Wolę w tym czasie szukać Kogoś innego. Wejście w uwielbienie dokonuje się w głowie. Mówię: „Panie, wiem, że jesteś. Teraz. Teraz ze mną. Jesteś ze mną online. Blisko. Nie śpisz. Mogę Cię uwielbiać wszędzie”. Kiedyś w czasie bardzo trudnej sytuacji Bóg nauczył mnie pewnej modlitwy: „Uwielbiam Cię, Panie, że Ty w tej sytuacji już zwyciężyłeś” (mimo że wszystko wokół krzyczy: „A przecież nie zwyciężył!”).
„Chrześcijanin coś ma, zanim jeszcze to ma” – powiedział mi Donald Turbitt. To znaczy – dziękuje za coś, czego… jeszcze nie widzi.
Tak. To jest wiara. W czasie burzy uwielbiam Boga za to, że za chwilę wyjdzie słońce. Że jest ze mną w tej burzy. W każdej mojej burzy jest ze mną. Jestem w Jego sercu. To nie pobożna metafora – to prawda. To jest Jego słowo. Ufam temu słowu bardziej niż temu, co mówi świat.
Bardziej ufasz Jego słowu niż porażającej rzeczywistości za oknem, na przykład pękających w szwach oddziałom onkologii?
Sam byłem niedawno w szpitalu, gdzie przeżyłem operację. Wycięcie sporego guza, który nieoczekiwanie wbrew wcześniejszym diagnozom nie okazał się złośliwy.
Odetchnąłeś?
Myślałem już, że odchodzę, i ten szpital był dla mnie rodzajem rekolekcji. „Panie – wołałem – już niedługo się zobaczymy!”. Ale potem zauważyłem, jak mocno tę sytuację przeżywają moi najbliżsi (żona i czworo dzieci), więc powiedziałem: „Zostaw mnie. Zachowaj mnie. Dla nich”.
1050 chórzystów i 40 tysięcy ludzi na poznańskim stadionie będzie śpiewało pieśń, którą napisałeś na rocznicę chrztu Polski. Ogarniesz to towarzystwo?
Jestem zbyt słaby, by udźwignąć tak gigantyczne dzieło. Na szczęście mam wokół siebie przyjaciół. W Poznaniu jest armia świetnych muzyków gotowych na to wydarzenie. Mogę cię zapewnić, że świętowanie rocznicy chrztu Polski nie jest „akademią z okazji”. Nie! To żywe świadectwo. Przecież wszystko od tego się zaczęło. Od chrztu. Od decyzji Mieszka. Gdzie chrzest, tam nadzieja – to nie jest hasło na wyrost. Sama prawda. Jeżeli jesteśmy jednym ciałem w Chrystusie, to po co nieustannie się kłócimy? Po co sączymy jad? Ostatnie miesiące to jedna wielka jatka. Ktoś sączy w nas taką truciznę. Na szczęście Bóg daje odtrutkę. Płynie w nas królewska krew. Dlaczego? Bo zostaliśmy ochrzczeni. Spotkanie na stadionie i cały jubileusz to będzie święto jedności. Mam taką ogromną nadzieję. Zobaczymy, że jesteśmy razem. Co to jest stadion? Nic. Małe preludium. Dopiero w niebie będziemy uczestniczyli w wielkim uwielbieniu!
Lubisz Poznań?
Bardzo. Jest moim ukochanym miejscem na ziemi. Przede wszystkim dlatego, że pokochałem poznaniankę. Wraz z całym asortymentem. I z Mieszkiem, i z Chrobrym. Poznaniacy są świetni. Konkretni. Solidni. Na początku (przyjechałem z Małopolski) nie potrafiłem zrozumieć ich żartów, tego, że mają zawsze w sobie nutkę ironii, drwiny, ale potem zauważyłem, że oni sami z siebie się śmieją. Czy to nie genialne? Żartować z samych siebie? Mieć do siebie dystans? A wracając do chrztu: to przecież sam Bóg wybrał to miejsce, by nas wszczepić do winnego krzewu. Mój tata zajmował się z rozmiłowaniem ogrodnictwem. Widziałem, jak wszczepiał gałązkę do drzewa. Patrzyłem na to zafascynowany. Nacinał drzewo i nacinał gałązkę. Przykładał i związywał w miejscu, gdzie puszczały soki. Były związane tak długo, aż soki z krzewu przeszły do gałązki. I to mistyczne nacięcie dokonało się tu, w Poznaniu czy okolicach. Czyli Bóg stwierdził: „Wybieram Wielkopolskę”. Nie umniejszając, oczywiście, nikomu innemu…