O tym, jakie są powody odejść zakonnic ze zgromadzeń, mówi w wywiadzie dla KAI m. Jolanta Olech, urszulanka ze Zgromadzenia Serca Jezusa Konającego.
Obserwuję wiele zakonnic - to energiczne, zaradne, silne, twórcze kobiety. Nie są to ofiary losu.
No właśnie. Tu dotykamy trochę bolesnego problemu - statusu społecznego zakonnic. Wszyscy są wspaniali - księża i świeccy, natomiast zakonnice są postrzegane i to nieraz przez księży - jako niedorozwinięte idiotki, biedactwa, które zachowują się jak dzieci. Muszę jednak powiedzieć, że nie jest to cała prawda. Narzekamy czasem na bycie trzecim światem kościelnym, ale to się naprawdę zmienia i mogłabym wskazać wielu wspaniałych księży i biskupów o zupełnie innych, pełnych zrozumienia i szacunku postawach. Droga do przejścia przed nami. A i my też musimy uważać, abyśmy nie dawały powodu do negatywnych ocen.
Ten stereotyp jest sprzeczny z polską tradycją - XIX i początek XX w. były czasem silnych, samodzielnych, przedsiębiorczych kobiet, które zakładały zgromadzenia, pracowały w najtrudniejszych miejscach, do których nikt nie docierał, także księża - wśród robotnic, służących, rzemieślniczek, ubogich chłopów. Przypomnienie tej tradycji to praca do odrobienia przez nas.
Nasze założycielki to były prawdziwe chrześcijańskie feministki, wiedzące czego Pan Bóg od nich oczekuje i odważnie podejmujące najtrudniejsze, graniczne – jak dziś byśmy powiedzieli – działania, aby zadbać o tych, o których nikt nie myślał. Pewnie się też nie za bardzo zastanawiały, czy ktoś je docenia i jak są postrzegane. Widziały cele, szukały narzędzi i sposobów i można powiedzieć, że „Pan Bóg był z nimi”. Myślę, że dziś jest to dla nas źródło i punkt stałego odniesienia, kiedy myślimy i martwimy się tyloma naszymi sprawami, brakiem powołań, trudnościami w prowadzeniu dzieł itp.
Być może stereotyp, że zakonnice nadają się do niższych prac, był związany też z przygotowaniem zawodowym sióstr w Polsce i z całą sytuacją, jaką mieliśmy. Może dlatego siostry były postrzegane przede wszystkim przez pryzmat posługi i obsługi. Dzisiaj to się zmienia. W latach 70. dwie siostry znakomicie przygotowane pracowały w małym seminarium. Owszem, gotowały, ale uczyły też matematyki i fizyki, bo były po studiach. To się skończyło, bo znaleźli się mężczyźni na ich miejsce. Mieliśmy też siostrę historyczkę sztuki, która wykładała ten przedmiot, ale szybko jej podziękowano.
Dlatego raczej gotują i sprzątają.
- Coraz rzadziej gotują, w większości seminariów jest catering. Ale odkąd pracuję na szczeblu ogólnozakonnym, wciąż powtarzamy, żeby wprowadzić do seminariów choć kilka godzin wykładów z teologii życia konsekrowanego. Niestety, jest to absolutnie pomijane. Potem z seminariów wychodzą dobrzy księża, którzy patrzą na "zakonniczki" z dystansu. Ja jednak nie tracę nadziei.
To może frustrować, siostry są coraz lepiej wykształcone, po teologii, prawie.
Często kobieta, która chwieje się w swoim powołaniu i walczy z frustracją, szuka najpierw pomocy w konfesjonale i nie zawsze ją tam znajduje, bo księża nie tylko nie rozumieją, po co się jest w klasztorze, ale patrzą na nie jak na osoby nie przystające do dzisiejszych realiów, więc mówią: Ratuj się i uciekaj.
Czy u podłoża tych wszystkich odejść nie tkwi brak zrozumienia, czym jest duchowe macierzyństwo?
Ten powód włączam do nurtu rozwojowego, obejmującego bardzo wiele sfer - i psychiczną, i duchową, często też zawodową. W tych wszystkich płaszczyznach musi nastąpić zrozumienie dzięki autorefleksji, autoformacji, krytycyzmowi w stosunku do siebie - swoich dobrych i mniej dobrych momentów. Jeżeli praca nad sobą prowadzi do wzmacniania tego, co jest dobre z punktu widzenia mojego życia konsekrowanego, i minimalizowanie tego, co stanowi dla mnie trudność, to jest szansa, żebym się rozwinęła. Jeżeli tej postawy zabraknie, wcześniej czy później nastąpi wypalenie i to nie tylko zawodowe, ale też duchowe. Człowiek nie wie, po co ma iść do kaplicy, po co ma męczyć się ze współsiostrami, po co ma iść do refektarza czy być ograniczonym w tym czy w innym, po co ma zostawić szkołę, w której się doskonale czuje i iść do innej. Kwestia sensu, kryzys sensu. Naturalną drogą kobiety jest rozwój aspektu macierzyńskiego, choć nie wyraża się on w urodzeniu dziecka, natomiast musi się wyrażać w stosunku do życia, do innego człowieka - młodego czy starszego. Ale tu ciągle mamy kwestię rozwoju naszego człowieczeństwa - jeśli go zabraknie, coś zgrzyta.
Czy widzi Matka potrzebę radykalnych zmian w relacjach zakonnych, dzięki którym nie byłoby kryzysów i odejść?
Mówienie o potrzebie wprowadzenia jakiejś rewolucji jest nieporozumieniem. Każde zgromadzenia trzeba by obejrzeć wielostronnie, nie można wsadzić wszystkie do wspólnego worka. Są wspólnoty, w których formacja jest solidna i wielostronna. Nie potrafię sobie wyobrazić, że można byłoby ją jeszcze zmienić czy uzupełnić, bo już tyle razy byłyśmy formowane i przeformowane, że jeszcze trochę, a będziemy zdeformowane. Żartuję, rzecz jasna.
Każde pokolenie, które przychodzi do klasztoru, zmienia klasztor i zakon od każdej strony. I to jest najlepsza i najbezpieczniejsza droga zmian, jeśli wiąże się z szacunkiem i dobrą znajomością doktryny Kościoła, własnego zgromadzenia, jego prawa, tradycji, historii. Zmiany nie następują przy biurku, w gruncie rzeczy nie dokonują ich nawet kapituły generalne, bo to, co dekretują, musi jeszcze przeniknąć do serc i mentalności sióstr. W czasie mojej formacji nowicjackiej musiałam znać całe partie naszych Konstytucji na pamięć. Dziś bardzo często Konstytucje stoją pięknie na półkach, ale rzadko się do nich zagląda. Formacji nie da się przeprowadzić za pomocą pism i dokumentów. Natomiast ludzie, którzy przychodzą, przynoszą ze sobą zmiany. Delikatne i powolne, ale zmieniające otoczenie i warunki. Życie w naszych wspólnotach dzisiaj jest zupełnie inne niż 30, 40, 50 lat temu. I tak się je kształtuje, żeby siostrom w nich było dobrze, żeby czuły się dobrze we wspólnocie, aprobowane i aprobujące. A jednocześnie, aby pozostawało zawsze otwarte pytanie: co możemy zrobić, aby żyć lepiej?