O tym, jakie są powody odejść zakonnic ze zgromadzeń, mówi w wywiadzie dla KAI m. Jolanta Olech, urszulanka ze Zgromadzenia Serca Jezusa Konającego.
Z jakich powodów odchodzą siostry po ślubach wieczystych?
Z doświadczeń mojego zgromadzenia, jak i innych wynika, że najczęściej są to powody związane z osobistym rozwojem danej zakonnicy. Często są to osoby, które nie do końca i dogłębnie rozeznały swoje powołanie, a potem czasem trudno się było zdecydować mimo poczucia, że to życie nie do końca daje satysfakcję w pełnym tego słowa znaczeniu; czasami z powodu lęków, nieraz ambicji, bo kandydatka nie chce przyznać się do porażki, że przecież poszła do zakonu wbrew wszystkim, a teraz sobie idzie. Czasem jest to swoiste rozczarowanie wobec oczekiwań, z jakimi się przyszło, i w stosunku do wspólnoty (miała być wspaniała i bez skazy, a nie jest), i siebie samej (dziewczyna przychodzi do klasztoru, wydaje jej się, że już, już będzie świętą, a tu mijają lata, czas mija i nic z tego nie wychodzi.) Często dochodzi do jakiegoś zmęczenia, nudy, zniechęcenia (dziś modne jest słowo: wypalenie), człowiek się opuszcza, modlitwa oraz cała zakonna codzienność już nie smakuje.
Mistrzowie życia duchownego nazywają ten rodzaj depresji acedią.
Tak, w wielu wypadkach jest to stan zniechęcenia i smutku, rozczarowania, bo nasze duchowe wysiłki wydają się bezowocne. W każdym rozwoju są momenty kryzysów, doły, ale wszystkie mogą być bardzo pozytywne, jeśli właściwie je przeżyjemy. Kryzysy są po to, żebyśmy wzrastali. Na wszystkich spotkaniach formacyjnych mówiłam młodszym siostrom, że Pan Bóg dopuszcza sytuacje kryzysowe nie po to, żeby nas zgnębić i wbić obcasem w ziemię, ale by dać szansę wyjścia z tego i integracji na wyższym poziomie. Jeśli tej szansy nie wykorzystamy - jest coraz trudniej i przychodzi chwila, w której człowiek mówi: Mam dość, po co mam się tak męczyć. Sądzę, że odejść z tego powodu jest dużo.
Przez źle "zagospodarowany" kryzys?
Tak. Szczególnie trudne są kryzysy, które przypadają na ten okres życia człowieka, który, zapożyczając sformułowanie z literatury śródziemnomorskiej, trafia na czas "demona południowych godzin". Pojawia się on koło czterdziestki-pięćdziesiątki, kiedy przychodzi czas pewnego obrachunku w życiu człowieka, konfrontacji tego, co za nami i osiągnięć dokonanych szczególnie w życiu wewnętrznym, i tego co przed nami: co dalej, jak i jakimi narzędziami, jaką drogą?
A powody emocjonalne, zakochania?
Z pewnością. To jedna z wyraźnych przyczyn odejść - związki emocjonalne poza klasztorem, przede wszystkim damsko-męskie, ale też damsko-damskie, choć nie wiem, jak liczne. Przyjaźń, miłość, obietnica, może spowodować, że zakonnica zostawia wszystko i odchodzi. I te sytuacje są chyba najtrudniejsze, najtrudniej pomóc. Uczucia mają swoją siłę. Zwykle nim dojdzie się do decyzji o odejściu, jest długi okres prób ratowania i uzdrowienia relacji. Chyba że siostra wdała się w kontakt z mężczyzną (nieraz jest to ksiądz) i w drodze jest dziecko. Wówczas nie ma powodu do prowadzenia negocjacji, trzeba skupić się na ratowaniu matki i dziecka.
Konflikty i nieporozumienia z przełożonymi i wspólnotą? Stereotypy krążące w mediach ukazują despotyczne przełożone, łamiące delikatniejsze i mniej odporne siostry.
Zdarzają się. Z całą pewnością są przełożeni o autorytarnych osobowościach, ale schemat, że tak dzieje się regularnie, jest prymitywnym uproszczeniem. W klasztorach nie ma tak dużo, jak się niektórym wydaje, miejsca na kultywowanie postaw i działań autorytarnych. Przełożone też mają przełożone, kompetencje, prawo, którego nie mogą bezkarnie przekraczać, a ewentualna ofiara przełożonych – ma drogę szukania pomocy aż do Stolicy Apostolskiej. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie ma problemów w tej dziedzinie mogących prowadzić do dramatu odejścia, ale przestrzegałabym przed demonizowaniem roli przełożonych w klasztorach, i w ogóle sprawy posłuszeństwa.
Wspólnota chyba jest w stanie zauważyć, że coś dzieje się ze współsiostrą?
Naturalnie i najczęściej to właśnie wspólnota wie o kryzysie dużo wcześniej niż przełożeni. Jeżeli przełożeni zaczynają analizować już ten kryzys, następuje długi okres zastanawiania się i rozeznawania. I tu nie wystarczy fakt, że lokalna przełożona jest wściekłą kobietą, która wszystkich dręczy, bo jeśli z tą przełożoną nie wychodzi, idziesz do innej wspólnoty lub wspólnie szukamy jakichś innych rozwiązań. I nie jest tak, że to przełożone są jedynie winne kryzysowi, powodującemu odejście siostry. Tak jak bajką o żelaznym wilku jest twierdzenie, że posłuszeństwo w zakonie jest takim urządzeniem, które jest w stanie złamać i zgnębić każdego człowieka. To nieprawda, w dzisiejszych czasach dziesięć razy pyta się siostrę, czy chce i czy jest gotowa podjąć konkretne zadania. Są sytuacje nadzwyczajne, że ktoś tego nie zrobi, ale to wyjątki.
Życie w klasztorach dziś różni się więc od obrazu, jaki malują media, kultura masowa, filmy, książki?
I to bardzo się różni. Tyle tylko, że ze stereotypami bardzo trudno walczyć. Znam nawet osoby duchowne, które powtarzają czasem historyjki o zakonnicach i klasztorach rodem ze średniowiecza (jeśli średniowiecze rzeczywiście było ciemne i ograniczone). Może to wiedza ze zwierzeń zakonnych, nie wiem. W świetle tych stereotypów należałoby zadać sobie pytanie o to, jakim cudem te ograniczone, infantylne, zastraszone, maltretowane przez przełożonych, nie z tego świata kobiety, były w historii i są dzisiaj w stanie dawać swój tak nieproporcjonalnie do ich liczby duży wkład w misję i działalność duszpasterską Kościoła. A na poziomie konkretu – miałabym ochotę zaprosić każdego, kto chce poznać nasze życie, by po prostu przyszedł i zobaczył… Jestem w klasztorze ponad czterdzieści lat. Przeżyłam momenty piękne i trudne i wszystkie one były wzbogacającym doświadczeniem. Spotkałam przełożone mądre (ogromna większość), czasem trzeba było dialogować, ale nigdy nie czułam się poniżana i maltretowana.