Słowo bym dał, że mnie szturchnął :), jakby zapraszał mnie do spowiedzi.
Jakiś czas temu dzieliłem się z Wami moim świadectwem powrotu do Pana, świadectwem Jego nieogarnionej cierpliwości i miłości do nas, dziś pragnę zaświadczyć o Jego Miłosierdziu do nas...
Nie ukrywam że niemal każdego dnia zmuszony jestem do walki duchowej, zły doskonale zna moje słabe strony i właśnie w nie z większym lub mniejszym powodzeniem ciągle atakuje, powoduje że upadam, zanurzam się wtedy w beznadziei i smutku, wątpliwościach i złości, głównie złości na samego siebie. Jednak Pan ciągle czeka z wyciągniętą dłonią, pragnie pomóc mi wstać po kolejnym upadku, to właśnie Jego bezgraniczne i bezwarunkowe Miłosierdzie do nas powoduje że wracam, choć nie zawsze jest to proste i przyjemne... jednak warto!
Pamiętam, kiedy w przeddzień uroczystości Bożego Ciała w 2015 roku siedziałem taki zrezygnowany i smutny po kolejnym upadku, prosiłem wtedy Pana, by powiedział mi, jak i gdzie mam przeżyć tę uroczystość, by to Jemu się spodobało, tak bardzo mi zależało, by to Jego wola się działa, a nie moja. No i nie czekałem długo na odpowiedź, buszowałem właśnie bez konkretnego celu w internecie, kiedy natknąłem się na stronę sanktuarium w Leśniowie, sanktuarium do którego wybierałem się już od paru ładnych lat, jednak ciągle coś stawało na przeszkodzie, a to brak czasu, a to brak pieniędzy czy też zwyczajne lenistwo. Jednak wtedy poczułem tak silny impuls, by tam pojechać... byłem pewien, że On tak chce, że to właśnie Jego wola.
Rano przed wyjazdem, oczywiście, mnóstwo wątpliwości, po co właściwie mam tam jechać? Taki piękny ciepły dzień się zapowiadał, nie lepiej gdzieś nad wodę pojechać? Jednak szybko pogoniłem te myśli, wsiadłem w samochód i po godzinie byłem na miejscu. Oczywiście nadal pojawiały się wątpliwości, myśli by wracać, coraz mocniej atakowała mnie myśl, że chyba wczoraj się „przesłyszałem”, że to na pewno nie wola Boża, bym tu przyjechał, a jedynie jakaś moja ludzka projekcja. Postanowiłem, że pobędę tu do mszy św. i po mszy wrócę do domu.
Jednak do mszy św. było sporo czasu, jakoś nie potrafiłem sobie zorganizować tam czasu, więc usiadłem w ostatniej ławce w kościele i siedziałem, nawet modlitwa mi nie wychodziła, czułem coraz mocniej ogarniającą mnie rezygnację i porażkę...
Z tego odrętwienia wyrwało mnie szturchnięcie przechodzącego kapłana, który zmierzał właśnie do konfesjonału, słowo bym dał, że mnie szturchnął :), jakby zapraszał mnie do spowiedzi. Oczywiście od razu wstałem z ławki i przystąpiłem do spowiedzi... Podobną radość po spowiedzi to chyba jedynie czułem po spowiedzi przed Pierwszą Komunią Św. :)
Pełen roznoszącej mnie wręcz radości i siły wyszedłem ze świątyni, pospacerowałem alejkami pobliskiego parku, myślą wielbiąc Pana. I wróciłem do kościoła, jednak miejsce, które dotąd zajmowałem, było już zajęte, więc usiadłem również w ostatniej ławce, tyle że po przeciwnej stronie. Zauważyłem że tuż za moimi plecami stoi regał z prasą katolicką, kupiłem więc „Gościa Niedzielnego”, schowałem do plecaka – i rozpoczęła się msza św.
Po powrocie do domu, przeglądając GN, natknąłem się na artykuł o wieczystej adoracji Najświętszego Sakramentu w katowickich Panewnikach, czyli kwadrans drogi samochodem z miejsca gdzie mieszkam... I wtedy poczułem uderzenie fali gorąca i radości, dotarło do mnie, że Pan wysłał mnie do Leśniowa po to, bym dowiedział się, że w moim mieście odbywa się wieczysta adoracja!!
Do Panewnik pojechałem w sobotę późnym wieczorem, czułem, że czeka mnie coś szczególnego, mimo że już wcześniej uczestniczyłem w adoracjach, i kojarzyły mi się z niezbyt komfortowym samopoczuciem, siedzeniem niemalże bez ruchu w niewygodnej ławce przez godzinę. Jednak na tę adorację jechałem z jakąś niewytłumaczalną radością. Oczywiście nie wiedziałem, jak trafić do kaplicy gdzie adoracja się odbywała, jednak trafiłem tam bez żadnego problemu, jakbym był prowadzony za rękę :)
Na adoracji spędziłem dwie godziny, nawet nie zauważyłem, kiedy minęły. Opuszczając kaplicę już wiedziałem, że następnego dnia znów tam będę...
I tak się stało, po niedzielnej adoracji byłem już pewien, że będę przed Jego Obliczem codziennie. Wiązało się to oczywiście z mnóstwem niedogodności, pobudka godzinę wcześniej niż zwykle, czyli około 3-ciej, później około godzinna chwila z Panem – i do pracy. Jednak czułem wtedy taką radość, spokój, siłę... Nie wyobrażałem sobie dnia bez porannej adoracji.
Taki stan trwał jakieś trzy miesiące, kiedy okazało się, że na parę tygodni muszę jechać w delegację, niemalże na drugi koniec Polski. I znów smutek, wątpliwości, pytałem Pana: dlaczego? Dlaczego zabiera mi ten porządek, który sobie ustaliłem, dlaczego zabiera mi tę radość, pokój i nadzieję, które wynosiłem ze spotkań z Nim?
Postanowiłem walczyć, teraz to śmieję się z tej „walki” jednak wtedy postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę, a „kartą przetargową” miał być brak stałej umowy o pracę, pracowałem na umowę zlecenie. Wyjazd w delegację miał nastąpić w poniedziałek, w sobotę poprzedzającą wyjazd, będąc jak co dzień przed pracą na adoracji, prosiłem Pana, by dał mi mądrość i odwagę w rozmowie z szefem, miałem bowiem zamiar zwolnić się z pracy, wciąż bowiem uważałem, że ten wyjazd nie może być wolą Pana, że jakaś zła siła próbuje mnie odłączyć od Niego. Jakże się wtedy myliłem...
Po przyjeździe do pracy nawet nie zdążyłem rozpocząć planowanej rozmowy, bowiem mój szef, jak tylko mnie zobaczył, zawołał mnie do biura w celu... podpisania umowy o pracę!
Co wtedy czułem? Radość z podpisania umowy oczywiście pozostała na drugim planie, pierwszoplanowym uczuciem była niesamowita radość i wręcz zdumienie z tego, że Pan ciągle czuwa nade mną, dba o mnie, słucha i reaguje... no i wstyd, że w to wszystko przez chwilę zwątpiłem.
Oczywiście pozostał problem braku możliwości dalszego udziału w adoracjach, jednak wtedy już byłem spokojny, już wiedziałem, że ten wyjazd zaplanował Pan, nawet nie miałem wtedy najmniejszego pojęcia, jak ten czas spędzony na drugim krańcu Polski będzie ważny dla mnie...
Praca jak praca, jednak „uroki” czasu spędzanego po pracy w taniej kwaterze dla pracowników, to już temat-rzeka :). Skupiłbym się jednak na jednej osobie, którą Pan postawił wtedy na mojej drodze. Człowiek namiętnie grający w komputerowe gry wojenne, mocno nadużywający alkoholu i generalnie strasznie poraniony duchowo, pochodził z Bośni, pracował w znanej na całym świecie korporacji, zarabiał krocie, odniosłem wrażenie, że swymi podróżami służbowymi po całym niemalże świecie zwyczajnie uciekał przed sobą. Kiedyś otworzył się przede mną, opowiedział o swej przeszłości, o tym, jak podczas wojny na Bałkanach z satysfakcją zabijał ludzi, był bośniackim snajperem, opowiadał o tym z żalem i chęcią wymazania tych obrazów z pamięci, jednak te obrazy wciąż do niego wracały.
Wspomniałem mu wtedy o miłosiernym Bogu, o Jego wybaczaniu, jednak spojrzał tylko badawczo na mnie i... wyśmiał mnie. Od tej pory unikał mnie, jednak ja modliłem się za niego, by dobry Pan wybaczył mu jego zbrodnie. I dotarło wtedy do mnie coś tak istotnego, coś tak oczywistego – jak ważna jest modlitwa za dusze zmarłych. Wtedy właśnie z niewyobrażalną siłą dotarło do mnie, że mam się modlić za dusze zmarłych, one już nie mają możliwości nawrócenia się, są zależne tylko i wyłącznie od naszych modlitw za nie. Właśnie dzięki temu człowiekowi z Bośni zrozumiałem, że on jeszcze ma możliwość powrotu do Pana, do Jego Miłosierdzia, do tego człowieka należy wybór, czy skorzysta z tej szansy czy nie... niestety dusze zmarłych już nie mają tego wyboru.
I wbrew pozorom, po drwinie ze strony tego człowieka, umocniłem się w słuszności swej drogi. Jak to w delegacji bywa, czasem i w niedzielę trzeba popracować, jednak wtedy już nie obawiałem się powiedzieć szefowi, że owszem, mogę parę godzin popracować, ale najpierw pójdę na mszę św., a dopiero później do pracy, i jakoś nie spotykałem się ze sprzeciwem :).
Owszem, niektórzy koledzy nie ogarniali tematu, dziwiło ich, że zamiast pospać sobie w niedzielę, ja wstaję wcześniej i idę do kościoła, by nie spóźnić się zbytnio do pracy, czasem wyrwie się któremuś niby żartobliwy „moher” w moją stronę, no cóż, nikt nie obiecywał że będzie lekko ;).
Mógłbym jeszcze zapisać wiele stron, zastanawiam się jednak, czy pisać dalej. Chyba jednak wystarczy, poprzestanę na tym, co już napisałem, myślę, że dosięgnąłem sedna tego, co chciałem przekazać, świadczenia o Bożym prowadzeniu, Jego nieograniczonemu i bezwarunkowemu Miłosierdziu, i to chciałem tym świadectwem przekazać. Skoro już oddałeś(aś) swoje życie Jezusowi (jeśli nie, to zrób to czym prędzej!), to zaufaj Mu w pełni.
Zdecydowanie polecam uczestnictwo w adoracji Najświętszego Sakramentu, równie budujące dobrą relację z Panem są prowadzone w zupełnym milczeniu rekolekcje ignacjańskie organizowane przez o. jezuitów, bowiem głos Pana można usłyszeć wyłącznie w ciszy...
Chwała Panu!
Bogusław