W ciągu kilku dni rosyjski przywódca za jednym zamachem wyszedł z dyplomatycznej izolacji i dołączył do grona głównych decydentów o przyszłym losie Syrii i Bliskiego Wschodu.
Wydarzenia z przełomu września i października dobitnie pokazały, na czym polega przewaga, którą Władimir Putin często jest w stanie uzyskać w próbie sił z Zachodem. Mija już czwarty rok, od kiedy Stany Zjednoczone i Unia Europejska trwają w niezdecydowaniu odnośnie do rozwiązania problemu Syrii. Wyznaczają prezydentowi Asadowi „czerwone linie”, za których przekraczanie nie spotyka go żadna kara. Popierają wzajemnie zwalczające się ugrupowania: najpierw syryjskich Kurdów, a później wrogich im Turków. Szkolą antyasadowskie bojówki, które okazują się niezdolne do walki, a ich uzbrojenie przejmują islamscy ekstremiści. Tymczasem Rosja wkroczyła na scenę walk z właściwą sobie bezwzględnością, nie pytając nikogo o zdanie. W syryjskiej Latakii wylądowało 500 żołnierzy oraz czołgi, helikoptery i samoloty, które bez koordynacji z USA rozpoczęły bombardowania. Równie wielkim zaskoczeniem dla Zachodu było sformowanie przez Putina alternatywnej koalicji, ogłoszone 27 września w Bagdadzie. Rosja, Irak, Iran oraz Syria zapowiedziały koordynowanie działań wywiadowczych w celu zwalczania Państwa Islamskiego. Dzień później na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ w Nowym Jorku Putin pojawił się już nie jako parias, tylko jeden z głównych rozgrywających międzynarodowej polityki. Dlaczego właśnie teraz rosyjskie siły wylądowały na Bliskim Wschodzie i czy kolejny gracz na szachownicy rzeczywiście przybliża zakończenie krwawej rozgrywki?
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Maciej Legutko