Upadek szkolnych sklepików to okazja, by młodzież uczyła się biznesu. I nie chodzi wcale o dilowanie zakazanymi chipsami.
06.10.2015 09:36 GOSC.PL
– Nawet kilka tysięcy punktów sprzedaży mogło zniknąć ze szkół po wprowadzeniu zakazu tzw. śmieciowego jedzenia – alarmuje Konfederacja Lewiatan. A „Rzeczpospolita” opisuje los ajentki, która po 22 latach prowadzenia biznesu w szkole musiała zamknąć lokal, bo jej się to nie opłaca. To wszystko jest efektem wprowadzenia rygorystycznych wymogów dotyczących sprzedaży żywności w szkołach, w myśl których passe stają się słodycze, słonycze i drożdżówki. Powrót tych ostatnich „wynegocjowała” minister edukacji (co swoją drogą pokazuje, jak nieprzemyślana była ta ustawa), ale i tak nadal będzie ciężko.
Rozpaczanie nad losem sklepikarzy, a przede wszystkim uczniów, którzy nie będą mogli teraz w szkole kupować sobie jedzenia, jest przejawem zjawiska, które nazwę autorsko „kapitalizmem opiekuńczym”. Objawia się on tym, że tak, jak w państwo opiekuńcze ma niczym niańka zaspokajać wszelkie (lub prawie wszelkie) potrzeby obywatela, tak w kapitalizmie opiekuńczym nie jesteśmy w stanie o siebie zadbać bez zapłacenia za odpowiednią usługę czy towar. Zanika umiejętność radzenia sobie w życiu o własnych siłach, a przez to – paradoksalnie – upada także przedsiębiorczość, będąca siłą napędową gospodarki rynkowej. Efektem tego zjawiska jest przyjęcie za pewnik, że dziecko musi koniecznie kupować sobie drugie śniadanie w sklepiku szkolnym – choć mogłoby np. samo sobie zrobić kanapkę w domu (albo dostać ją od rodziców). Więc jeśli ten sklepik upadnie, niechybnie umrze z głodu.
Nawet jeśli dziecko nie przyniesie ze sobą drugiego śniadania, to nie rozumiem, dlaczego musi je kupować koniecznie w sklepiku prowadzonym przez dorosłego. Nie ma żadnych przeciwwskazań, by w miejsce znikających przedsiębiorstw wchodzili z własną inicjatywą sami uczniowie. I nie chodzi wcale o pokątne dilowanie zakazanymi chipsami, które już ma miejsce (swoją drogą kolejny dowód na nieogarnięcie autorów kontrowersyjnej ustawy) i które także jest wyrazem swoistej przedsiębiorczości. Własne sklepiki mogą prowadzić np. całkiem legalne spółdzielnie uczniowskie, które zresztą robią to już od dawna w wielu placówkach w kraju.
Działalność w takiej spółdzielni uczy współpracy przy prowadzeniu biznesu i przygotowuje do całkiem poważnej działalności gospodarczej w dorosłości. Taka SU powinna działać całkowicie zgodnie z obowiązującym prawem (także przestrzegając „ustawę antyjunkfoodową”), choćby dlatego, że to pokazuje, z jakimi ograniczeniami czy to biurokratycznymi, czy higienicznymi, muszą borykać się dorośli przedsiębiorcy. Niech dzieciaki wystrzegają się sprzedawania batoników spod lady i same robią kanapki i inne potrawy, niech wymyślają reklamy i przekonują swoich rówieśników, że to to zielone też może być smaczne. Niech podejmą być może trudną walkę cenową z pączkiem ze sklepu przed szkołą. Takie działanie więcej powie im o życiu, niż płacz za sklepikami.
Stefan Sękowski