Przypomnijmy rzecz najprostszą: dla chrześcijanina każde współżycie seksualne poza sakramentalnym małżeństwem jest grzeszne.
05.10.2015 15:32 GOSC.PL
Po tym, jak ksiądz Charamsa z dostojnego urzędnika watykańskiej kongregacji napominającego ks. Oko w „Tygodniku Powszechnym” przeistoczył się w zdeklarowanego działacza gejowskiego, krakowskie medium uznało za konieczne wydać oświadczenie. Wynika z niego, że redakcja TP daje wiarę ks. Charamsie, gdy twierdził, że nie planował ujawnienia swojego „życia osobistego”. „Dopiero fala ataków, które spotkały watykańskiego urzędnika w ostatnich dniach, skłoniła go do wyjścia z sytuacji naznaczonej przecież hipokryzją” – napisali autorzy oświadczenia.
Ciekawie sformułowane. Pomyśleć by można, że ks. Charamsa zrobił coś dobrego, bo oto zerwał z hipokryzją. I oczywiście byłaby to prawda, gdyby zerwał z podwójnym życiem w kierunku nawrócenia, ale on oficjalnie odciął się od prawdy, żeby publicznie pogrążyć się w oszustwie grzechu. Ksiądz zamienił skryty grzech na życie jawnie gorszące. I co to zmienia? Czy śmierć, jaką przynosi grzech faryzejski, jest mniej śmiertelna niż wtedy, gdy grzech jest publiczny?
Cała dyskusja wokół tej sprawy – a także wokół „zwykłego” cudzołóstwa – jakoś omija rzecz najprostszą. Tę mianowicie, że dla chrześcijanina każde współżycie seksualne poza sakramentalnym małżeństwem jest grzeszne. Każde. Skąd się więc teraz wzięły te lamenty nad tym, że Kościół komuś – gejom czy nie gejom – „zabrania” seksu? A który to katolik, poza prawowitymi małżonkami, ma „prawo” do seksu? Czyżby przykazania się zmieniły? Cóż to za pochylanie się nad „mniejszościami seksualnymi”, że niby ci ludzie tacy biedni, bo „im nie wolno”? Każdy, niezależnie od tego, czy ma zdrowe skłonności seksualne, czy też chore, jest zobowiązany do życia w czystości. O ile katolik nie zawrze ślubu przed ołtarzem, to – o ile chce być wierny Ewangelii – nie prowadzi aktywności seksualnej. Zdeklarowany celibatariusz czy ktoś, kto po prostu nie znalazł tej drugiej osoby – bez różnicy jest wezwany do seksualnej abstynencji. Kim by nie był i jakich by skłonności nie miał, ma obowiązek żyć w czystości. Bóg by tego nie wymagał, gdyby to było niemożliwe. Ale jak ktoś Mu nie wierzy i Go w ogóle nie wzywa, i gwiżdże na Jego wskazówki, to jak Bóg ma go uzdolnić do życia według Jego woli?
A jeśli ktoś nie jest katolikiem, to czemu się rzuca, jakby mu Kościół naprawdę do łóżka zaglądał? A róbże, człowieku, co chcesz. Dorosły jesteś, jak nie rozumiesz, że seks to nie zabawka, to twój problem. Szkoda ciebie, ale cóż – nikt cię na siłę nie uszczęśliwi.
O co tu w ogóle chodzi? Czemu media całego świata wiszą na doniesieniach synodalnych, jakby się spodziewały, że synod zmieni cokolwiek w życiu tych, którzy i tak z Kościołem nie chcą mieć nic wspólnego?
Ano – wiadomo, o co chodzi. O rząd dusz. I, jak zwykle, o pieniądze. Ludzie wierni Kościołowi nie są dobrymi klientami dla handlarzy światowym badziewiem. Ani aborcja, ani prezerwatywy, ani pigułki, ani in vitro, ani eutanazja, ani gejowskie precjoza, ani trzy suknie ślubne na jedną panią, ani „Gazeta Wyborcza”.
A jak nie są dobrymi klientami, to trzeba zrobić tak, żeby byli. No i się robi. Na przykład przez księżowski coming out.
Franciszek Kucharczak