W kwestii franka politycy robią to, co łatwiejsze: oferują (publiczną) kasę, a nie sprawiedliwość.
09.07.2015 11:29 GOSC.PL
Rząd chce ulżyć frankowiczom. W końcu wybory za pasem, a tu w grę wchodzi 700 tysięcy toksycznych kredytów wziętych zarówno przez rodziny, przedsiębiorcze singielki, jak i pary pozostające z związkach nieformalnych. W dużej mierze młodych, wykształconych i z dużych ośrodków. Socjologicznie rzecz biorąc – w sporej części przez elektorat PO.
Propozycja przedstawiona w środę przez posłów tej partii jest bardziej kołem ratunkowym dla banków, niż dla ludzi nabitych we franka. Chodzi w niej bowiem przede wszystkim o sytuacje, w których spłata kredytu jest zagrożona. Nikt natomiast nie mówił o tym, że obywatele zostali w tego franka nabici w sposób nieuczciwy. Politycy robią więc to, co łatwiejsze: oferują (publiczną) kasę, a nie sprawiedliwość.
Kasa ma jednak to do siebie, że zawsze jest jej za mało. I nie da się pomóc wszystkim. Cała energia idzie więc – jak zwykle – w komplikowanie, zamiast upraszczanie prawa, w tworzenie kolejnych kryteriów i wyznaczanie granic. Pomożemy… jeśli mieszkanie jest o takiej, a nie innej powierzchni, nie kosztuje więcej niż wartość kredytu itd., itp. Wszystkie piętra, bramki i śluzy poznamy już wkrótce. Na razie wiemy, że ma szanse przecisnąć się przez nie co dziesiąty frankowicz. I możemy być pewni, że potem trzeba będzie zatrudnić batalion urzędników, którzy będą kontrolować, czy przypadkiem ktoś nieuprawniony z pomocy państwa nie skorzystał.
Grozi nam więc brnięcie w kolejne piętra absurdu. Skoro bowiem jednym z kluczowych kryteriów uzyskania wsparcia państwa przy spłacie kredytu jest powierzchnia zakupionej nieruchomości, która nie może przekraczać 75 m kw. w przypadku lokalu mieszkalnego, to większe szanse ma na nią Ewa Kopacz, niż rodzina Nowaków. Pani premier zaciągnęła bowiem kredyt na lokal o powierzchni 43,4 m2, a Nowakowie z dwójką dzieci i niepełnosprawną babcią „porwali się” na 76 m kw. W dodatku wzięli kredyt na połowę wartości mieszkania. Płaczą, ale płacą i tak zostanie. Ustawa ich bowiem nie obejmie.
Pani premier oczywiście wzięła kredyt w złotówkach, a nie frankach. Nowakowie nie mieli wyjścia, bo na złotówki nie mieli (zdaniem banku) zdolności kredytowej. Ale Ewie Kopacz rodzaj waluty wcale nie musi zamykać drogi po wsparcie, skoro deklaruje: „chcemy pomóc nie tylko tym, którzy brali swoje kredyty we frankach czy euro, ale też tym, którzy są w trudnej sytuacji i wzięli kredyt w złotówkach”. Zimą, w razie konieczności zmiany pracy, obecna pani premier może być faktycznie w trudnej sytuacji, bo spłaca pięć kredytów na łączną sumę 430 tys (jak czytamy w jej zeznaniu podatkowym).
Złośliwość wobec E. Kopacz jest o tyle uzasadniona, że udaje Greka, choć doskonale wie, o co frankowiczom chodzi: nie o pomoc społeczną, ale ukaranie bezprawia. Niedawno Maciej Pawlicki, jeden z liderów frankowego protestu, przypominał w „Gościu Niedzielnym”, że nie chce żadnego „ratowania”. Odwrotnie: to oni, frankowicze, chcą ratować polskie państwo. - Chcemy pomóc mu, żeby nie było „kamieni kupą”, ale istniało, żeby było w nim przestrzegane prawo. Także przez wielkie, międzynarodowe korporacje i zagraniczne banki. To, że dajemy się tak łatwo przez nie „strzyc”, przeraża mnie i upokarza – mówił M. Pawlicki.
Nie znamy jeszcze szczegółów ustawy proponowanej przez PO, ale z pewnością nie będzie ona żadnym przełomem. Nawet nie ze względu na marginalny zasięg pomocy, ale sam fakt, że nadal sankcjonuje bankowe bezprawie.
Piotr Legutko