Parlament Europejski nie przegłosował stanowiska ws. negocjacji nad umową handlową UE-USA. Choć sam traktat może być korzystny, trzeba wziąć pod uwagę obawy przeciwników.
10.06.2015 15:16 GOSC.PL
W Parlamencie Europejskim miała się odbyć debata i głosowanie nad stanowiskiem wobec dotychczasowych negocjacji dotyczących podpisania przez Stany Zjednoczone Ameryki i Unię Europejską Transatlantyckiego Partnerstwa w dziedzinie Handlu i Inwestycji (TTIP). Nie odbyła się – oficjalnie z powodu zgłoszenia zbyt dużej ilości poprawek do dokumentu. Mielibyśmy do czynienia z mało istotną, proceduralną kwestią, gdyby nie to, że spór wokół TTIP dzieli europejską opinię publiczną, a przeciwnicy umowy obwiniają zwolenników o sprzedaż Europy amerykańskim koncernom i likwidację suwerenności państw europejskich. Dlatego też opozycja, zarówno ze skrajnej lewicy, jak i eurosceptycznej prawicy, ostro krytykowały decyzję o przełożeniu debaty.
Tak naprawdę nie bardzo wiadomo, o co się spierać, bowiem wyniki negocjacji są w dużej mierze owiane tajemnicą. Opierać się możemy głównie na lakonicznych sprawozdaniach Komisji Europejskiej a także przeciekach, które co jakiś czas następują. Nietrasparentność procesu negocjacyjnego sama w sobie stanowi zarzut, niestety niektórzy przeciwnicy TTIP traktują ją jako zarzut rozstrzygający. Mają pewność, że ich obawy staną się ciałem w ostatecznych ustaleniach, a zwłaszcza skrajna lewica używa w sporze argumentów ideologicznych i genetycznie antyamerykańskich.
Tak naprawdę trudno powiedzieć, jakie będą efekty podpisania traktatu. Na szacunkach nie ma się co opierać: według brytyjskiego Centre for Economic Policy Research rocznie PKB UE będzie wyższe o ok. 0,5 proc. rocznie, z kolei Amerykanie z Tufts University uważają, że PKB UE o tyleż spadnie. Niestety, ośrodki badawcze często dostosowują wyniki swoich badań do postawionej z góry tezy, zresztą nawet, gdyby tak nie było, to przyszłość jest na tyle trudna do przewidzenia, że wszelkie przewidywania mogą bardzo łatwo wziąć w łeb. Mimo to nie mam pojęcia, co złego może być np. w otwarciu amerykańskiego rynku dla większej ilości polskich produktów rolnych, czy w możliwości sprowadzania taniego gazu z USA. A o takie rozwiązania walczą europejscy negocjatorzy.
Diabeł oczywiście tkwi w szczegółach – i dobrze, że przeciwnicy TTIP na nie zwracają uwagę. Największe kontrowersje budzi obecnie system ISDS, na podstawie którego firmy mogą skarżyć do prywatnych sądów arbitrażowych państwa, jeśli te, w wyniku zmiany prawa, pogorszą warunki ich działalności. System powstał wtedy, gdy państwa rozwinięte zaczęły nawiązywać kontakty handlowe z państwami postkolonialnymi – chodziło o to, by uniknąć sytuacji, w której jakiś kraj np. cwaniacko zarządzi nacjonalizację zagranicznego zakładu tuż po jego otwarciu. Ale tu mamy do czynienia z umową między USA i UE, które, co by o nich nie mówić, raczej nie łamią podstawowych zasad zaufania do praworządności. Amerykanom jednak z jakichś powodów zależy na tym, by ISDS znalazł się w TTIP, a to może mieć poważne konsekwencje dla suwerenności państw UE. Mimo wszystko wolę, by porządek prawny ustanawiany przez państwa obowiązywał wszystkich, którzy na ich terenie operują, i by nie mogły go zmieniać nawet renomowane sądy arbitrażowe. Nie sądzę, by rozwiązanie proponowane przez socjaldemokratów - by arbitraż był międzynarodowy, ale nie prywatny - coś tu zasadniczo zmieniał.
Zapowiada się jeszcze długa batalia i warto ją obserwować. Nawet jeśli decydenci uchylają jedynie niewielki rąbek tajemnicy.
Stefan Sękowski