Roman Kuźniar, doradca prezydenta, poparł ratyfikację przez Bronisława Komorowskiego konwencji „przemocowej”… a następnie ją przeczytał.
05.06.2015 13:14 GOSC.PL
Tak w każdym razie wynika ze zdumiewającego tekstu w piątkowej „Rzeczpospolitej” pt. „Konwencję stosować zgodnie z celem”. Autor – Roman Kuźniar właśnie – najpierw przyznaje, że w otoczeniu prezydenta był „za” tym dokumentem, po czym równa go z ziemią.
Prezydencki doradca przyznaje, że nie należy bagatelizować głosów przeciwnych konwencji, zgadza się, że w naszej kulturze nie ma przyzwolenia na przemoc wobec kobiet, uznaje, że wiąże się to z wyznawaną przez gros Polaków religią, która uczy szacunku dla kobiet. „Nie ma w niej [religii chrześcijańskiej – FK] niczego, co mogłoby usprawiedliwiać przemoc wobec kobiet” – stwierdza na przykład. Potem rozprawia się z „bagażem koncepcyjnym” konwencji, który może spowodować jej wykorzystanie niezgodnie „z tytułowym zadaniem”. Konwencja w analizie Kuźniara jawi się jako dokument ujmujący kwestie przemocy fragmentarycznie i pomijający zasadnicze źródła przemocy wobec kobiet. Kuźniar stwierdza, że „w sposób zaskakujący i nieuprawniony konwencja uprzywilejowuje (...) koncepcję gender”. Po tej koncepcji autor przejeżdża się gruntownie, wykazując kompletną jej nieprzystawalność do rzeczywistości. Pojęcie „płci społeczno-kulturowej”, które w konwencji jest przywoływane wielokrotnie, nazywa „dziwolągiem”. W tej sytuacji nie dziwi Kuźniara sprzeciw wobec konwencji, nawet „w środowiskach bynajmniej nieuważających się za nadmiernie konserwatywne”. Dalej Kuźniar zwraca uwagę na fakt, że konwencja zobowiązuje państwa do „promowania zmian wzorców społecznych i kulturowych w celu wykorzenienia uprzedzeń i zwyczajów opartych na niższości kobiet lub na »stereotypowym modelu roli kobiet i mężczyzn«”. Tu doradca prezydenta zauważa, że konwencja „w niepokojąco totalizujący sposób wychodzi daleko poza swój cel”. W kontekście konwencji mówi o „inżynierii społecznej” i używa nawet porównania do kulturkampfu.
Wreszcie Kuźniar stwierdza, że jest mnóstwo napięć i problemów, jakie mogą wywoływać zapisy konwencji, ale „właśnie mogą”. Co, jak rozumiem, ma nas uspokoić, bo mogą, ale nie muszą. Pełna sprzeczności końcówka tekstu robi wrażenie próby uzasadnienia, dlaczego jednak ta konwencja jest dobra, skoro jest taka niedobra. W efekcie czytelnik odnosi wrażenie, że autor jest świadom, że rekomendował prezydentowi rzecz paskudną, bardzo szkodliwą społecznie i niebezpieczną, ale nie umie wprost się do tego przyznać i teraz kluczy wedle schematu: „za a nawet przeciw”. Cóż – dobrze, że przynajmniej jest już nie tylko „za”.
Tak czy owak tekst Romana Kuźniara jest bardzo ważny, bo pokazuje trochę kuchni w pałacu prezydenckim, w której dojrzewała decyzja o ratyfikacji konwencji. Najwyraźniej nie względy merytoryczne o tym decydowały – i prezydent musiał o tym wiedzieć. Podpisano dokument ideologiczny, kłamliwy i sprzeczny z interesem narodu.
Czy teraz ktoś jeszcze wierzy, że Bronisław Komorowski, gdy ratyfikował konwencję, naprawdę chciał ulżyć doli polskich kobiet?
Franciszek Kucharczak