– Widzę, że w pewnym momencie tutaj, w okolicy serca, bucha wyraźny strumień wody. O, myślę sobie, odbiło mi, trzeba będzie pójść do psychiatry: „Proszę pana, mam tu fontannę!” – tak o swym chrzcie w Duchu Świętym opowiadał o. Joachim Badeni.
Joachim to imię, jakie przyjął po wstąpieniu do dominikanów Kazimierz Badeni. Urodzony w 1912 r. w Brukseli w arystokratycznej rodzinie dominikanin w latach 70. związał się z Ruchem Odnowy w Duchu Świętym. Posłuchajcie, co opowiadał o swoim doświadczeniu: – Skąd u mnie tyle młodzieńczej radości? Sam się nad tym zastanawiam i dochodzę do wniosku, że to dwa żywioły: Duch Święty, którego obecności realnie doświadczyłem, i trzydzieści lat przebywania z młodzieżą. A oni często mi mówili: „To jest moja koleżanka. Jest już stara, bo ma dwadzieścia pięć lat”. Takie hasła odmładzają… By być młodym, trzeba mieć stały kontakt z żywym Bogiem. Wtedy wszystko dokoła ożyje. To jest niemożliwe, żeby kontakt z żywym Bogiem nie ożywiał… Ja trzydzieści lat temu doświadczyłem takiego ożywienia: przeżyłem tzw. chrzest w Duchu Świętym. I to wbrew swojej woli!
Niech siostra gada, ja mam dosyć
Byłem kiedyś wrogiem Odnowy w Duchu Świętym. Jako dominikanin i intelektualista kpiłem z niej straszliwie. W 1975 roku poszedłem na spotkanie modlitewne we Wrocławiu. Przyjechał do nas francuski dominikanin o. Albert de Monleon, charyzmatyk z Paryża. Mówi: „Zróbmy spotkanie modlitewne”. Odpowiadam: „Po co? Jest Msza wieczorna, wystarczy”. „Może jednak?”. W końcu wylądowaliśmy w barokowym refektarzu. Francuz coś opowiada, tłumaczy jakaś urszulanka i ja. Na zmianę. Tłumaczę, tłumaczę, ale mi się znudziło. Mówię: „Niech siostra już gada, ja mam dość”. I siadam z tyłu zdenerwowany. Patrzę na zegarek. Jak długo to jeszcze potrwa? Siedzę, jak to się mówi: „na nie i do tyłu”. Strasznie zły. Nie wypada wyjść, bo w końcu gość przyjechał aż z Francji. Trzeba zostać. Ludzie słuchają, modlą się, modlą…
I nagle z sufitu spada na mnie totalny spokój, pełny spokój. Co się ze mną dzieje? Siedzę taki zdziwiony. Ojciec Albert nachyla się do mnie i mówi: „Niech się ojciec nie przejmuje tym, co się tutaj dzieje wokół, niech ojciec zajmie się tylko sobą”. Siedzę dalej. W pewnym momencie tutaj, w tym miejscu (w okolicach splotu słonecznego), bucha jakby fontanna wody. Wyraźny, pod ciśnieniem strumień wody. O, myślę sobie, odbiło mi, trzeba będzie pójść do psychiatry: „Proszę pana, mam tu fontannę”. Ale po pewnym czasie ta fontanna opadła. Myślę, że to było wyczuwalne przeżycie chrztu w Duchu Świętym. Jestem nerwicowcem, cholerykiem, a na spotkaniu we Wrocławiu nagle niespodziewanie spadł na mnie ogromny pokój wewnętrzny. Spokój majestatu. Tak, jakbym siedział nad morzem o zachodzie słońca, słuchał łagodnych fal. Spadło to na mnie bez żadnego przygotowania emocjonalnego! Myślę: „Co się dzieje?”.
Rozglądam się zdumiony, ale mi mówią: „Niech się ojciec nie rozgląda, bo to nas rozprasza”. Nie, to nie. Siedzę dalej zanurzony w tym pokoju. A ja naprawdę jestem strasznie nerwicowy i depresyjny! A tu nagle taki pokój. I zdziwiony czuję, że z mego serca tryska silny strumień. Przeraziło mnie to kompletnie. Siedzę przerażony i nagle dostrzegam coś jakby napisy. Takie jak lecą w filmach u dołu ekranu. Widzę wyraźnie: „Kto we mnie wierzy, z jego wnętrza popłyną strumienie wody żywej”. Ooo, to mnie całkowicie przekonało i uspokoiło. Pamiętam, jakby to było wczoraj! Wielu kpi z takich doświadczeń, bo kto tego nie doświadczył, nic nie zrozumie. Nic a nic.
Marcin Jakimowicz