Temperatura obecnej kampanii jest nieporównywalnie niższa od tej, która towarzyszyła choćby rywalizacji Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska w 2005 roku.
Ktoś, kto opuścił Polskę, dajmy na to w 2011 roku – gdy scenę polityczną rozgrzewały spór o Smoleńsk i „wojna polsko-polska” – mógłby, wracając w tym roku do kraju, oczekiwać niezwykle ostrej kampanii prezydenckiej. Tymczasem nic z tych rzeczy.
Prezydent Bronisław Komorowski unika jak ognia debaty ze swoim głównym rywalem – Andrzejem Dudą. Kandydat PiS z kolei unika rewolucyjnych zapowiedzi i trzyma się jak najdalej od tematyki smoleńskiej. Gdyby nie „anty-komorowscy” demonstranci spod znaku Janusza Korwin-Mikkego, kampania odbywałaby się w rytmie niespiesznych spotkań na rynkach polskich miast.
To nie przypadek. Obaj najważniejsi kandydaci wiedzą, że Polakom zbrzydły już w ciągu ostatnich siedmiu lat ostre pojedynki gesty i słowa politycznych zagończyków. Próbują więc zdobyć wyborców językiem umiaru i deklarowanej rzeczowości. Któremu z nich udaje się to lepiej?
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Piotr Semka