Nie miałam czasu wplątać się w nieciekawe towarzystwo, w ogóle nie piłam alkoholu, nie paliłam, a i wolny seks jakoś mnie nie interesował, gdyż świadomość konsekwencji takiego zachowania była dla mnie zbyt jasna, a niekiedy nawet bolesna.
Jestem panną, za trzy miesiące i dziesięć dni rozpocznę 23 rok życia. Mam dwie siostry i brata, wszyscy mieszkamy w obrębie jednego gospodarstwa domowego. Jestem najmłodsza z rodzeństwa. Jak do tej pory jedynie najstarsza siostra ma męża i dzieci, ale ile! Aż piątkę. Gdy urodziła czwarte dziecko, żartowałam, że wyrobiła normę za całą rodzinę, więc ja spokojnie mogę już iść do zakonu :) Jednak nie zawsze było wesoło.
Pierwsze dziecko zostało poczęte w 2003 r. gdy z chłopakiem wyjechała do pracy w Anglii; ślub trzeba było radykalnie przyspieszyć; choć nie był wcześniej planowany. Później w trakcie ciąży wypominała mężowi, że gdyby jej dzieciaka nie zrobił, to w ogóle by za niego nie wyszła za mąż. W marcu 2004 r. urodził się piękny, zdrowy chłopczyk, Szymon. Niedługo po pierworodnym synu, w 2006 r., na świecie pojawiła się Natalka, oczywiście poprzedzona napadami złości siostry co do słuszności urodzenia kolejnego dziecka. Między tą dwójką a trójką najmłodszych szkrabów jest spora przerwa. Najmłodszy chłopczyk urodził się w listopadzie zeszłego roku. Siostra reagowała złością na kolejne dzieci, gdyż kolidowały z jej planami. Najpierw utrudniały studia, później komplikowały rozruch i działalność własnej działalności gospodarczej.
Jako aktywna kobieta, siostra nie miała wiele czasu dla dzieci. Szwagier znalazł pracę w Warszawie, więc codziennie dojeżdżał pociągiem z domu i z powrotem, wstawał rano, a wracał bardzo późno. Mama z kolei miała na głowie cały dom i trójkę niepełnosprawnych seniorów (moje dwie babcie i dziadka); moje pozostałe rodzeństwo z różnych powodów nie interesowało się opieką nad nieswoimi dziećmi. W wyniku zbiegu powyższych czynników po około roku od urodzenia przez siostrę pierwszego syna zaczęłam czynnie brać udział w procesie wychowawczym jej kolejnych dzieci. Często zajmowałam się najstarszym chłopcem, później nim i jego siostrą; nawet kosztem nauki i życia towarzyskiego. Jako czternasto- piętnastolatka byłam zła na rodziców i siostrę, że obciążają mnie obowiązkami nieodpowiednimi dla mojego wieku. Jednak później zrozumiałam, że pod pewnymi względami było to dla mnie dobre. Nie miałam czasu wplątać się w nieciekawe towarzystwo, w ogóle nie piłam alkoholu, nie paliłam, a i wolny seks jakoś mnie nie interesował, gdyż świadomość konsekwencji takiego zachowania była dla mnie zbyt jasna, a niekiedy nawet bolesna.
Był jeszcze jeden pozytywny aspekt tej sytuacji: doceniłam wartość każdego ludzkiego życia bez względu na fazę rozwoju. W wieku siedemnastu lat po raz pierwszy podjęłam dzieło duchowej adopcji dziecka poczętego. Dziewięć miesięcy upłynęło szybko bez większych reperkusji, więc gdy miałam osiemnaście lat, postanowiłam adoptować jeszcze jedno dziecko poczęte. Tym razem walka była silna. Wszytko dosłownie jakby waliło mi się na głowę: od początku liceum z ludźmi z klasy jakoś nie mogłam złapać kontaktu, a w tym czasie dawne znajomości zaczęły się wykruszać, więc pozostałam sama. Do tego doszły problemy rodzinne, oraz konieczność pogodzenia przygotowań do matury z opieką nad dziećmi. Często mówiłam mamie: "Muszę się matmy uczyć! (albo historii)", a mama na to: "Matma matmą, ale kto się dzieciakami zajmie?". Więc moje plany musiały zejść na dalszy plan.
Nauczyciele zauważyli, że opuściłam się w nauce, ale kładli to raczej na karb mojego lenistwa, bo nie znali mojej sytuacji rodzinnej. Najpierw zaczęły się uwagi typu: "Moniko, na poprzedni semestr postawiłam ci piątkę, a teraz co się z tobą stało? 4, 3, 3 i nawet jakaś jedynka się pojawiła!". Niektórzy mniej wyrozumiali, zauważywszy moje zmęczenie i rozdrażnienie, źle je sobie tłumaczyli, dlatego nauczycielka od matmy zatrzymała mnie pewnego razu po lekcjach i poradziła, bym wybrała się do psychologa, bo coś jest ze mną nie tak. Faktycznie, czułam się okropnie fizycznie i psychicznie, a to dlatego, że w nadmiarze obowiązków nie miałam czasu o siebie zadbać. Na tle wypoczętych, zadbanych, dobrze ubranych koleżanek wyglądałam jak szara myszka; nigdy nie chodziłam z żadnym chłopakiem.
Pomimo to, ciągle walczyłam i o siebie, i o to poczęte dziecko, które adoptowałam. Pewnego dnia w trzecim miesiącu modlitwy, gdy myślałam, że już nie wytrzymam, uklękłam do modlitwy. Różne natarczywe myśli kłębiły się w mojej głowie; uderzały w czystość, w wiarę i w sens tej modlitwy. Nagle w głowie jakby mi się rozjaśniło, przez chwilę poczułam pokój w duszy, a potem przyszła do mnie myśl: "Nie poddawaj się! To chłopiec. Będzie miał na imię Franciszek i przyniesie kiedyś wielką chwałę Bogu!". Potem wszystkie dręczące myśli wróciły. Później o tym wszystkim zapomniałam; zresztą nigdy nie przykładałam do takich natchnień większej wagi, bo myślałam, że to moja wyobraźnia.
W tamtym czasie (luty 2011 r.) nie wiedziałam jeszcze, że moja siostra jest w ciąży z trzecim dzieckiem. Dowiedziałam się niedługo później. Gdy się urodził, byłam już na studiach. Mama zadzwoniła wtedy rozemocjonowana, że się urodził, dalej mówiła: "Ale jak okropnie oni chcą mu dać na imię! Kto teraz tak dzieci nazywa?". Ja: "A jak chcą dać mu na imię?" Mama: "Franciszek!"