Zaczynało do mnie docierać „dziewczyno co ty robisz? Jak ty sobie niszczysz życie...”.
Od zawsze w mojej rodzinie był Bóg. Tak... Ktoś zawsze wspominał o Nim, lecz dla mnie był jak mit. Jak bajka opowiadana dzieciom przed snem. Moja religia była zupełnie inna. Wierzyłam w żywioły, naturę, duchy przodków. Czułam się w tym dobrze, lecz z pewną nutą niedosytu. Nie mam pojęcia kiedy w moje życie weszła magia. Gdzieś tam zawsze się była. W końcu weszła w codzienność. Czasem nawet nie dostrzegałam, że jej używam. To było dla mnie normalne.
Nie wiem, czy była to szósta klasa... Chyba tak. Już dokładnie nie pamiętam. W moje życie wszedł seks, po nim pornografia. Byłam i z chłopakiem, i z dziewczyną. Powoli to wszystko stawało się czymś nie nadzwyczajnym. Można powiedzieć, że w pewnym sensie nawet normalnym. Nigdy nie było mi z tym źle, lecz zawsze czułam jakąś pustkę w sercu, której nie potrafiłam zapełnić. Bardzo interesowałam się różnymi religiami, więc nie było problemu z udawaniem przed wszystkimi, że się wierzy. Msza w niedzielę? Chodziłam, choć zawsze najważniejszy był zegarek. Żeby tylko zleciała ta godzina i do domu, do swojego życia.
Po jakimś czasie mama zaczęła mnie zabierać na msze z modlitwą o uzdrowienie. Na początku było nawet ok. Siedziałam, czasem śpiewałam, ale wszystko bez jakiegoś większego celu. Po kilku takich mszach zaczęłam się czuć jakoś nieswojo w kościele. Czułam jakby ludzie patrzyli na mnie na zasadzie „co ty tutaj robisz?! Idź stąd. Ty tu nie pasujesz.”. Postanowiłam, że się zmienię. Zacznę żyć jak normalny człowiek w moim wieku.
I tutaj pojawiły się schody. Nie potrafiłam przestać. Wszystko, w co wierzyłam - siła woli, różnego rodzaju moce - wszystko zawodziło. Całe moje życie zaczęło się, w pewnym sensie, sypać. Denerwowałam się, płakałam, byłam zła na cały świat, ale to wszystko robiłam w ukryciu. Nikomu nie pozwoliłam zobaczyć, że mam jakiś problem. Nikt nie wiedział, co się dzieje w moim sercu. Było mi z tym wszystkim tak źle, że miałam nawet zamiar się zabić. Czemu tego nie zrobiłam? Nie mam pojęcia. Może brakowało mi odwagi. Fakt faktem, żyłam.
W całej mojej desperacji, w ciągłym upadaniu, przyszedł luty 2014 r. Straszny czas dla całej mojej rodziny. Umiera mój wujek, franciszkanin. Bardzo go lubiłam. Był w pewnym sensie dla mnie wzorem szczęścia, choć nigdy nie rozumiałam jego drogi. Nie rozumiałam dlaczego postanowił poświęcić się komuś, kogo według mnie nie było. Bardzo bolało mnie jego odejście. Na mszy pogrzebowej ksiądz mówił jak wujek bardzo kochał sakrament pokuty i pojednania.
To kazanie przypomniało mi o dwóch chłopakach, których świadectwo kiedyś puściła mi mama. Nazywają się Jacek i Piotr. Prowadzą grupę ewangelizacyjną „Wyrwani z Niewoli”. Kiedy ich słuchałam, myślałam: „Oni dali radę. Dlaczego ja nie potrafię?”.
Wtedy zaczął się u mnie miesiąc myślenia. Po głowie chodziła mi myśl, że może warto spróbować pójść do spowiedzi. Nie wiedziałam jak miałoby mi to pomóc, ale słyszałam, że Jackowi i Piotrowi to pomogło, więc zastanawiałam się, czy nie spróbować szukać ratunku w konfesjonale. Wtedy też przyszła do mnie ochota, by posłuchać rapu, jaki nagrywa Jacek, ale ile razy włączałam któryś z jego utworów, tak zawsze zaczynała boleć mnie głowa.
Ciągle biłam się z myślami. Miałam tego serdecznie dość. Tak przyszedł marzec, a z nim msza w 30 dzień po śmierci. Przed tą mszą, uklękłam i wykrzyczałam się w modlitwie na wujka: „Dlaczego mi nie pomożesz? Pomagałeś ludziom na ziemi, więc zrób coś! Pomóż mi!”.
Odwróciłam się i zobaczyłam księdza siedzącego w konfesjonale.
Pomyślałam sobie, że jeżeli to mi nie pomoże, to chyba skończę ze sobą. Podeszłam do konfesjonału, nawet nie pamiętałam dokładnie regułki, ponieważ na spowiedź chodziłam zawsze, żeby mama się nie czepiała i po prostu recytowałam zawsze to samo. Powiedziałam co robiłam w życiu. Zaczęłam płakać. Zaczynało do mnie docierać „dziewczyno co ty robisz? Jak ty sobie niszczysz życie...”.
Kiedy skończyłam mówić, pojawił się strach, że ksiądz pójdzie i rozpowie wszystkim, co robiłam. Ale ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu usłyszałam: „Spokojnie. Bóg cieszy się za każdym razem gdy chcesz do niego wrócić”. Później nastąpiło rozgrzeszenie. W jednym momencie poczułam jakby ogromny mur, który stał wokół mojego serca, runął. Poczułam, jakby ktoś stał za moimi plecami.
W jednym momencie dotarło do mnie, że to Jezus jest Bogiem, a poza Nim nie ma innego. W tym momencie Jezus zabrał moje stare, zniszczone serce i dał mi nowe, swoje. Zabrał też to wszystko, z czym nie dawałam sobie rady. Zabrał moje zniewolenia i dał niezwykłą radość.
Kiedy w miarę się ogarnęłam, wróciłam do ławki. Przeżyłam pierwszą wspaniałą Mszę Świętą. Byłam tak szczęśliwa. Później każdy dzień był już coraz lepszy. Uczyłam się wiary, niedługo później poznałam też wspaniałych ludzi, którzy również zostali uwolnieni.
Kilka miesięcy później moje życie było już zupełnie inne. Szczęśliwe, pełne i niezwykłe.
Niedługo zacznie się marzec i minie rok od kiedy jestem wolna.
Nadia
P.S.
Mam koleżankę, moją rówieśniczkę, której życie było bardzo podobne do mojego. Ale ona nie chce wrócić do Pana. Może nie potrafi. Proszę, zmów w jej intencji chociaż „Zdrowaś Mario”. To bardzo ważne. „Zdrowaś Mario” zajmuje niewiele, ale może bardzo pomóc. Z góry dziękuję.