Nie planowałam opowiadania komukolwiek o tym, co mnie spotkało, ani tym bardziej składania świadectwa. Ale czytając kolejne wypowiedzi o tabletkach "dzień po", poczułam, że powinnam to zrobić.
Jestem osobą racjonalną, nie potrzebuję do wiary spektakularnych wydarzeń i wielkich emocji. Więc to nie jest tak, że ja się prosiłam o kłopoty, żeby potem Jezus mógł mnie z nich cudownie wyzwolić. Żyłam zawsze raczej spokojnie. Z Jezusem mam relację bliską, jeszcze w liceum przyjęłam Go jako swego Pana i Zbawiciela. Oddałam mu swoje życie - ale nie całe, bo, jak się później okazało, sobie zostawiłam sferę seksualną. Nie czułam potrzeby jej uświęcenia.
Życie toczyło się dalej - dostałam się na studia i wstąpiłam do chóru uczelnianego, z którym zaraz w pierwsze wakacje pojechałam na koncerty za granicę. Po jednym z występów pojechaliśmy na imprezę - znajomy chóru miał dom za miastem, świetne miejsce. Mieliśmy do picia tylko wino. A ja skręciłam tamtego dnia nogę i byłam na silnych lekach przeciwbólowych. Wino i leki zrobiły swoje, praktycznie straciłam przytomność, nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Niewiele też pamiętam z tego, co stało się potem. Poprosiłam chyba jednego z mężczyzn, którzy przebywali tam z nami (zaproszonych było wiele osób, też spoza chóru), żeby odprowadził mnie do jakiegoś pokoju. A on, jak tylko znaleźliśmy się sami, wykorzystał mnie. Ja byłam w stanie tylko prosić, żeby tego nie robił. Byłam w szoku, dopiero nad ranem dotarło do mnie, w jak głupi sposób straciłam swoją czystość. Czułam się zbrukana. Poprosiłam ludzi, u których mieszkałam, żeby pojechali ze mną do lekarza, wszystko mnie bolało; za kilka dni mieliśmy wrócić do Polski, chciałam zadbać o swoje zdrowie. Lekarka mówiła po francusku, ja po angielsku, ale w końcu udało mi się przekazać, że zostałam zmuszona do stosunku i chciałam się zbadać. Spytała, dlaczego nie chcę zgłosić tego na policję, ale to nie wchodziło w grę: byłam za granicą, nie chciałam żadnych komplikacji, nie miałam świadków. Potem dała mi torebkę z tabletką. Nie zrozumiałam dobrze, co to jest; powiedziała, że to biorą u nich ofiary gwałtów - na wszelki wypadek. Nie pamiętam, jak wielką miałam wtedy świadomość, że jest to tabletka wczesnoporonna. A jednocześnie z ulgą przyjęłam pomoc, wytłumaczyłam sobie, że tak trzeba, że lekarz mi to dał, że on wie, co robi, że ma to tylko zapobiec ewentualnej ciąży, powstrzymać owulację…
"Dzień po" było strasznie. Tabletka ta robi wielkie spustoszenie w organizmie, czułam się okropnie, mdłości, osłabienie, wielka migrena, ból brzucha. Nie powiedziałam nikomu, że wzięłam tabletkę. Mamie i przyjaciółce zwierzyłam się tylko z traumy tego prawie-gwałtu. Księdzu na spowiedzi też tylko z tego. Starałam się zapomnieć o wszystkim, co się wydarzyło. Tylko jakaś ciemność towarzyszyła mi od tej pory w życiu duchowym, więc w psychice też nie działo się najlepiej.
W międzyczasie poznałam swojego obecnego męża. Kiedy wiedziałam już, że nasz związek zmierza do narzeczeństwa, opowiedziałam mu o tamtej sytuacji. Jako żona zaczęłam się interesować swoją płodnością, stosowaliśmy metody naturalne i zaszłam w ciążę rok po ślubie. I dopiero wtedy przeczytałam, jak działa tabletka wczesnoporonna. Zaczęłam mieć ogromne wyrzuty sumienia. Tymczasem okazało się, że dziecko ma wadę genetyczną, mogło umrzeć w każdej chwili. Odbyłam przyśpieszone rekolekcje ze świętości życia. Zaczęłam jednak mieć poczucie, że śmierć tego dziecka będzie karą za ewentualną śmierć tamtego, do której mogłam się przyczynić zażyciem tamtej tabletki.
Córeczka zmarła tuż po urodzeniu się. Piszę o niej dlatego, bo mam poczucie, że jej ofiara z życia przyczyniła się do mojego nawrócenia. Zaczęłam dojrzewać do spowiedzi . Trwało to długo. Mając świadomość ogromu zła, jakiego się dopuściłam, nie umiałam sobie przebaczyć, nie umiałam oddać tego Jezusowi. Chciałam żyć tylko na swoich warunkach. Męczyłam się.
Kilka lat temu wstąpiliśmy z mężem do wspólnoty rodzin, zaczęliśmy się formować, jeździć na rekolekcje. Przyjęliśmy razem Jezusa jako Pana i Zbawiciela. Mieliśmy wtedy jednego synka, staraliśmy się o kolejne dziecko. Ciąża jednak obumarła i musiałam udać się do szpitala na tzw. wyłyżeczkowanie. I znowu pojawiły się wyrzuty sumienia, że utrata tego dziecka jest jakąś karą. Za tamto.
Wreszcie zaszłam w kolejną ciążę. Miałam poczucie, że muszę wreszcie zrzucić z siebie ten grzech, że odpokutowałam już i czas na przyjęcie łaski. Chciałam być w stanie łaski, przyjmując kolejne dziecko. Na miesiąc przed terminem porodu poszłam w końcu do spowiedzi. Bałam się, że ksiądz się oburzy, że zatajałam grzech ciężki; ale bardziej bałam się, że kara Boża jest nieunikniona, że zło, które wpuściłam w swoje życie, nigdy się nie skończy i będzie dotykać moich bliskich. Ksiądz mnie wysłuchał i Bóg odpuścił mi mój grzech. On sam wie, jak bardzo potrzebowałam tej spowiedzi. Ciemność wreszcie zniknęła.
Wkrótce okazało się, że z dzieckiem są problemy. W szpitalnej kaplicy powierzałam się Maryi, bo bardzo się bałam. Prosiłam o bezpieczny poród, o zdrowie, o siłę. I udało się! Zdarzył się nasz mały racjonalny cud. Synek urodził się, a ja pierwszy raz w życiu czułam siłę stanu łaski uświęcającej.
Tyle mojej opowieści. Wniosków z niej sporo, ja widzę przynajmniej jeden: że cel nie uświęca środków. Zażywając tabletkę nie uniknęłam zła. Powiększyłam tylko to, które się przez moją naiwność dokonało. Bóg jest większy od zła i chce, żebyśmy wybierali dobro, ale jak się wpuściło zło do swojego życia, trudno jest je potem wybierać. Potrzeba Jego Łaski. Łaską jesteśmy zbawieni. Chwała Panu!