Niezła lekcja

O jedynce za katechezę przy stole pingpongowym i uczniach, których modlitwa zawstydza dorosłych, 
z ks. Michałem Misiakiem rozmawia Marcin Jakimowicz.

Gdyby moja córka zaczęła jeździć do szkoły podejrzanie wcześnie, chciałbym sprawdzić, co się dzieje…

Rodzice też nas sprawdzali. (śmiech) Przyjeżdżali, obserwowali modlitwę i… wychodzili poruszeni. Czasami stoją pod drzwiami, by nie spłoszyć uczniów. (śmiech) Kiedyś weszła do nas mama uczennicy z podstawówki. Przywiozła ją do szkoły, więc weszła zobaczyć, co to za Poranki Chwały. Wzruszyła się i popłakała… Jakieś dziecko dziękowało głośno za rodziców, za mamę, tatę, za ich miłość. Bardzo ją to dotknęło. To było dla niej ogromne świadectwo. Podczas piosenki „Przyjaciela mam” uczniowie kładli rękę na ramieniu osoby stojącej po prawej stronie i w takim zjednoczeniu modlili się za siebie. Ta kobieta śpiewała z nami przez łzy… Sprzątaczki w czasie naszej modlitwy zamykają się w swojej kanciapie i w kompletnym milczeniu słuchają naszych pieśni. Ja nie chcę robić jakiegoś elitarnego duszpasterstwa. Chcę, by ci młodzi odkryli piękno Kościoła, tradycyjne formy, które znajdą po lekcjach w swojej parafii. W Wielkim Poście organizowaliśmy w szkole nabożeństwa Drogi Krzyżowej. Na korytarzach. Braliśmy krzyż i ruszaliśmy od szatni, przez salę gimnastyczną.

Naprawdę nie spotykasz się z ironią, szyderką?


Niezwykle rzadko. Niepotrzebnie boimy się tego, że jeżeli zaczniemy opowiadać o miłości Boga, ludzie zareagują alergicznie. Jeśli czują, że rozmawiasz z nimi szczerze, odnoszą się do ciebie z szacunkiem. Staram się spędzać z młodzieżą czas. Słyszę, że moi uczniowie grają gdzieś koncert. Jadę do tego klubu, siadam przy barze, zamawiam sok pomarańczowy. Słucham, pokazuję: „OK. Świetnie wam idzie!”. I wiesz co? Zanim oni po koncercie podejdą do kumpli, przychodzą do mnie i mówią: „Dziękuję, że ksiądz przyszedł”. Gdy uczyłem w zawodówce, jeździłem na mecze czy zawody sportowe, w których brali udział moi uczniowie. Siedziałem na trybunach, czasem jako jedyny dorosły, i gorąco im kibicowałem.

Rozmawiasz z dzieciakami z rozbitych rodzin. W ich domach alkohol leje się strumieniami, są ofiarami agresji. A potem wracasz na plebanię. Nosisz te problemy na plecach? Nie przeżywasz frustracji, zwątpienia?

Przerzucam te problemy na Jezusa. Sam o to prosi. Mam świadomość, że jest Jezus, który niesie te ciężary. Widziałem sporo. Ale nawet gdy słyszałem o samobójstwach, nie opuszczała mnie nadzieja i nie pogrążałem się w rozpaczy. Wierzę, że w ostatniej chwili życia przy tych dzieciakach stał miłosierny Jezus, który nie oskarżał ich, ale wyciągnął ręce w geście błogosławieństwa. Nigdy nie spadniesz z ręki Boga!

W szkolnej klasie, gdy młodzi siedzą „w stadzie”, nie da się nic zrobić – słyszę często. To prawda?

Nieprawda. Mnóstwo rzeczy można zrobić w czasie lekcji. Wszystko zależy od podejścia. Trzeba być autentycznym. Lubię zaskakiwać uczniów. Kiedyś w połowie lekcji o miłości wzajemnej (pierwsza klasa gimnazjum) rzuciłem: idziemy grać w ping-ponga. Wszyscy rzucili się do sali gimnastycznej. Zaczęli grać. Jedna dziewczyna bardzo chciała „dojść do rakietki”, ale nikt jej nie pozwalał. Nie dopuszczono jej do stołu. „Dobra, wracamy na lekcje” – powiedziałem. A w sali wpisałem całej klasie… jedynki. Zamurowało ich. Za co??? „To są oceny z dzisiejszej lekcji. Wasza koleżanka chciała zagrać. Widzieliście to. To lekcja o miłości wzajemnej. Nie zdaliście egzaminu praktycznego. Za egoizm dostaje się pałę”. Na kolejnej lekcji zrobiliśmy modlitwę uwielbienia. Zaczęliśmy grać na gitarach, śpiewać. Wszyscy się włączyli. „Dziś – powiedziałem – wpisuję wam piątki. A ponieważ miłość zakrywa wiele grzechów, niwelują one poprzednie jedynki”. (śmiech) Robię takie rzeczy celowo, by te dzieciaki zrozumiały, że religia nie jest zwyczajnym przedmiotem. By się nie spinały, by zobaczyły, że oceny, sprawdziany nie są najważniejsze. Najważniejsza jest relacja z Jezusem, nie parafka katechety. Życie jest najważniejsze. Twoja reakcja przy stole pingpongowym, a nie odpytanie z zadania domowego.

Od kilku ludzi głęboko przekonanych o swej sprawiedliwości usłyszałem: „Papież Franciszek myli się, mówiąc, że Kościół jest szpitalem polowym. Nie trzeba wychodzić na zewnątrz. Wystarczy siedzieć w kościele i czekać, aż ludzie sami przyjdą”…

Tak mówią ludzie zalęknieni. Czasem słyszę podobne słowa ze strony księży. Jeżeli posłucha się jednak drugiej strony, czyli świeckich, widać, jak ważne jest dla nich to wychodzenie na zewnątrz. Oni przyznają rację papieżowi Franciszkowi. Podchodzę, by rozmawiać z uczniami, którzy nie chodzą na religię, i widzę, że oni naprawdę szanują papieża Franciszka. Podobnie wielu moich znajomych protestantów. Czytają Franciszka, chłoną jego słowa…

« 1 2 3 »
oceń artykuł Pobieranie..
TAGI:

GN 25/2014