Burza uczuć, plątanina emocji, na którą nie znajdę słów…wywiesiłam białą flagę.
Wydawało mi się, że zawsze ze wszystkim mam pod górkę. Ot, taki wrodzony brak optymizmu, ale po prawdzie trochę tak było. Czas mijał, a upragnione potomstwo się nie pojawiało. Zwątpić nie było trudno. Jednak to uwierało i instynktownie szukało się Bożej deski ratunku. A to w przypływie wiary napisałam do sióstr z prośbą o pasek św. Dominika, o modlitwę, a to się dowiedziałam, że moi serdeczni przyjaciele, którzy napotkali podobne trudności, odkryli dla siebie naprotechnologię, a to poprosiłam proboszcza o odprawienie mszy w naszej intencji, a on z kolei postarał się wtedy o sprowadzenie relikwii bł. Jana Pawła II do naszego kościoła.
I coś się przełamało. Wzruszenie było wielkie, bo przecież nasza decyzja o otwarciu się na dar potomstwa zapadła kilka lat temu w Rzymie, przy grobie naszego Papieża, a teraz on miał być znów tak blisko nas, orędować w naszej sprawie. Modliliśmy się na Mszy za jego wstawiennictwem o dar rodzicielstwa, często też w osobistej, cichej modlitwie z łzą na czubku nosa. Po raz kolejny sięgnęłam też po „Miłość i odpowiedzialność”, a także wróciłam do lektury „Przed sklepem jubilera”, bo przyszła myśl, że jeszcze mocniej, solidniej trzeba przyjrzeć się relacji w małżeństwie. Zawsze jest nad czym pracować, nawet gdyby to miały być drobiazgi, o ile piękniej i radośniej będzie witać nowe życie w jeszcze dojrzalszej rodzinie, jeśli taka będzie wola Nieba!
I tak jakoś Pan Bóg krążył. Wstrząsy i tąpnięcia życiowe były nadal, mniejsze, większe…ale pomału oczy się otwierały. To był czas, który chwiał nami w posadach… i przyszła refleksja. Co dalej? Ogarniało nas zniechęcenie, narastała frustracja, a w klinice, w której podobno byliśmy leczeni, zaproponowano nam rozpoczęcie procedury in vitro.
I wtedy nastąpiło wielkie PUK, PUK… PAN BÓG.
Burza uczuć, plątanina emocji, na którą nie znajdę słów…wywiesiłam białą flagę. Dalej było różnie, jak to w życiu. Aż dobrnęliśmy do szczęśliwej nowiny i dziękowaliśmy w roratniej Mszy za dar poczęcia, za wstawiennictwem bł. Jana Pawła II, modliliśmy się w intencji rozwijającego się pod moim sercem dziecka, na które przecież już straciliśmy nadzieję.
Nadeszły znów chwile trudne, bo ciąża była zagrożona, więc oczy i serca mieliśmy pełne strachu, ale i chwile bardzo szczęśliwe, takie jak na przykład pierwszy kopniak z głębi brzuszka dokładnie o północy, podczas Pasterki w naszym kościele.
Tak to już jest, że „radość się z troską plecie”, to nas hartuje, wzmacnia. Czas oczekiwania na maleństwo, mam tu na myśli także czas naszej niepłodności, macierzyństwo, za które Bogu dziękuję są wielkim darem. Każde doświadczenie czegoś uczy,(choć nierzadko nie potrafimy zwerbalizować konkretnie tej nauki, to jednak nie jest nam ono dane na darmo. Swój pierwszy Dzień Matki „świętowałam” w szpitalu, bo u naszej córeczki pojawiło się podejrzenie wady serca, sam poród też odbiegał od naszych wyobrażeń, przede wszystkim dlatego, że nie odbył się naturalnie tylko przez CC itd., itd.
Wspominam o tych doświadczeniach po to, żeby pokazać, że nie ma co snuć najlepszych według nas scenariuszy na życie, planować. Trzeba się poddać. Jest Coś, jest Ktoś więcej, kto lepiej nas zna i wybierze dla nas najlepsze rozwiązanie. Jeszcze wiele lekcji przyjdzie nam odebrać. Naszą córkę przywitaliśmy na świecie po sześciu latach małżeństwa, w Roku Wiary i myślę, że to właśnie jest fundament wszystkich zmagań z naszymi większymi, mniejszymi bolączkami. Trzeba zaufać!