To nic, że Kosowo, to nie to samo, co Krym. Ignorancja, z jaką Zachód patronował oderwaniu się południowej prowincji Serbii, musiała kiedyś się zemścić.
14.03.2014 19:55 GOSC.PL
Gdy przyjechałem pierwszy raz do Kosowa w lutym 2008 roku, dzień po ogłoszeniu niepodległości, widziałem dwa nierówne światy: radosnych, świętujących kosowskich Albańczyków i wściekłych, rozgoryczonych Serbów. I jedni, i drudzy mieli powody do swoich emocji. „Kosowarzy” cieszyli się, że nie będą już dłużej zależeć od Belgradu, który wyrządził im tyle krzywd i dopuścił się na nich zbrodni. Serbowie czuli się oszukani przez świat, który zabierał im kolebkę ich państwowości i karał jednostronnie za popełnione na Albańczykach zbrodnie, równocześnie tych drugich rozgrzeszając z czystek etnicznych, jakich dokonywali na Serbach.
Patrzyłem z politowaniem na beztroską – jak zwykle – twarz ówczesnego lokatora Białego Domu, który ze znaną nam dobrze ignorancją w sprawach międzynarodowych ogłaszał narodziny wolnego państwa wolnego narodu. W rzeczywistości było to ustanowienie mafijnego państewka pod zachodnimi auspicjami, z całkowitym zignorowaniem znaczenia, jakie dla Serbów miało Kosowo. Groziło wybuchem kolejnej wojny. Do tego na szczęście nie doszło, a obie strony wspólnie starają się o wejście do UE.
Było jednak jasne, że Rosja, która ostro sprzeciwiała się oderwaniu Kosowa, prędzej czy później przypomni się Zachodowi, gdy ten będzie ją karcił za odrywanie cudzych terytoriów. Tak stało się już w Gruzji w 2008 roku – Zachód nie tylko nie miał zamiaru bronić Tbilisi przed rosyjskimi czołgami, ani powstrzymać Putina przed faktyczną aneksją Abchazji i Osetii Płd., ale nawet gdyby chciał to zrobić, był osłabiony moralnie właśnie przypadkiem Kosowa.
Podobnie jest teraz: szef rosyjskiej dyplomacji powiedział dziś w Londynie do swojego amerykańskiego odpowiednika, że jeśli Kosowo było specjalnym przypadkiem, to i Krym powinien być tak samo traktowany. Oczywiście dobrze wiemy, że oderwanie Kosowa, a oderwanie Krymu to dwie bardzo różne rzeczywistości. W Kosowie Albańczycy stworzyli własne państewko (choć nieuznawane przez samą Serbię i wiele krajów), na Krymie mamy do czynienia ze zbrojną de facto interwencją i stopniowym wchłonięciem półwyspu do Rosji. Ale i w przypadku Kosowa bez błogosławieństwa Zachodu i czynnego wsparcia nie byłoby możliwe oderwanie się od macierzy. Tam większość stanowią Albańczycy, na Krymie większość to Rosjanie.
Co więcej, zbrodnia Zachodu – z punktu widzenia Moskwy – była w Kosowie tym większa, że pozwolił oderwać się prowincji, w której kształtowała się narodowa tożsamość Serbów. Krym nigdy taki dla Ukrainy nie był, co więcej znalazł się w jej granicach „przypadkiem”. To w żaden sposób, ma się rozumieć, nie usprawiedliwia Rosji i jej faktycznej agresji na Ukrainie. Tym bardziej, że nie o Krym już tylko – chyba to wszyscy widzimy – toczy się walka (wydarzenia z Doniecka, ale wcześniej również z Kijowa o tym świadczą). Ale Putin dobrze wie, że może wykorzystać przykład Kosowa w rozmowach z Zachodem: wy panoszyliście się tam, to ja mogę tutaj. Było jasne, że Kosowo prędzej czy później odbije się Zachodowi czkawką.
Jacek Dziedzina