„Dzisiaj… wieczorem… nastąpią… zaślubiny… z… Jezusem. Wszystko… przygotowane” – szeptał przez kilkadziesiąt minut 11 marca 2010 roku o. Joachim Badeni. Kilka godzin później zmarł.
Jego czarno-białe zdjęcie wisi od dwóch lat przy moim domowym komputerze. Jego postać fascynuje. Potomek rycerza spod Grunwaldu i szwedzkiego pirata, oczko w głowie matki. Kazio Badeni był temperamentnym dzieckiem, guwernantki miały z nim wiele kłopotów. Podczas studiów w Krakowie, jak na arystokratę przystało, miał pieniądze, własny apartament, lokaja i samochód. A w tańcu uwodził niczym Fred Astaire. To wszystko prawda. Jak to możliwe, by do tego samego człowieka pasowały jak ulał inne określenia: mistyk, charyzmatyk, prorok, człowiek, który umierał całkowicie zatopiony w Bogu, nie skarżąc się na swój los?
To możliwe – przekonuje w swej książce „Nie bój się żyć” Judyta Syrek. Pierwszą pełną biografię o. Badeniego czyta się jednym tchem. Dla historyków jest poruszającą sagą opisującą losy autokratycznej rodziny i jednocześnie papierkiem lakmusowym ukazującym pełne zawirowań dzieje Rzeczpospolitej. Dla zafascynowanych charyzmatem dominikanina – pasjonującą opowieścią o dojrzewaniu do świętości. Nie mogło zabraknąć ogromnej dawki humoru i sentencji, których nie powstydziliby się Ojcowie Pustyni.
Zamieszczamy krótką rozmowę z Judytą Syrek, autorką biografii dominikanina-arystokraty:
Kiedy pierwszy raz spotkałaś się z ojcem Joachimem?
– Przed laty zrodził się pomysł stworzenia filmu o mistyce i ojcu Badenim. Próbowałam zrealizować ten projekt za namową ojca Jana Andrzeja Kłoczowskiego, który bardzo pragnął, by powstał materiał pokazujący życie charyzmatycznego współbrata i żeby zacząć dokumentować to, co mówi ojciec Joachim. Przygotowałam się do spotkania z ojcem Joachimem i spotkaliśmy się kilka razy, ale ostatecznie film nie powstał, a ja wróciłam do o. Joachima, gdy zaczęłam pracować w krakowskim „Liście”. Spotykaliśmy się, robiliśmy sporo wywiadów, w końcu powstała pierwsza książka…
Na co dzień otoczony był mirem, wianuszkiem fanów. Uciekał od tej rzeczywistości?
– Uciekał, zdecydowanie. Był mistrzem autoironii – to była chyba jego tajna broń, jakaś forma ucieczki. Lubił opowiadać, że jest nieudacznikiem i paradoksalnie ten styl bycia powiększał grono jego wielbicieli, szczególne wielbicielek (śmiech). Ale potrafił też zrywać kontakty z ludźmi. Był niezwykle radykalny, jeśli chodzi o wierność nauce Kościoła. Kiedyś długo prowadził jedną osobę, przyciągnął ją do sakramentów Kościoła. Gdy po latach dowiedział się, że osoba ta zdecydowała się na życie w konkubinacie, zerwał z nią kontakt. Ojciec Joachim nie stosował taryfy ulgowej… Jeden z dominikanów powiedział mi wprost: „On nie był legendą – był ikoną”. To zdanie wiele pokazuje. Był oknem, przez które człowiek zaglądał i naprawdę widział Pana Boga. Trudno więc się dziwić, że zrywał kontakty z tymi, którym tego Boga pokazał, a potem widział, jak sami odchodzą nauki Kościoła….
Arystokrata, który mawiał: uwielbiam proletariat? U którego nie znajdziemy cienia pogardy dla „niżej urodzonych”? Skąd się to u niego wzięło?
– To w ogromnej mierze wynik wychowania. Najbardziej przyczyniła się do tego matka. Ojciec Joachim stracił ojca w wielu czterech lat i był wychowywany w świecie kobiet. Babka – Maria Badeniowa była niezwykle charyzmatyczną osobą o ogromnej klasie, matka – rodowita Szwedka nauczyła małego Kazia odwagi. Często powtarzała: „Nie trzeba lękać się życia”. Identycznie zostało wychowane rodzeństwo ojca Joachima. Gdy się z nimi kontaktowałam, byłam zdumiona ich otwartością i ogromnym dystansem do własnej historii. W domu Habsburgów w Żywcu nigdy nie było żadnej formy wywyższania się. Ojciec Badeni podkreślał często: arystokracja to przede wszystkim forma odpowiedzialności za ludzi.
Umierał jak święty – opowiadają świadkowie. Też masz podobne odczucie?
– Tak. Jestem osobiście przekonana o świętości o. Joachima. Choć nie mam w zwyczaju modlić się do niego, co raczej zwyczajnie z nim rozmawiać. Po prostu. Tak, jak mnie tego przez lata uczył. Patrzę czasem na jego zdjęcie i opowiadam mu wszystkim, co mnie męczy.
Widziałam go umierającego. Ludzie, którzy mu towarzyszyli powtarzali jedno: nie przychodzimy jedyne po to, by się nim opiekować. Przychodzimy, bo to, co się dzieje w tej celi, jest niezmiernie ważne dla naszego życia. Czujemy, że to okazja, której nie możemy przegapić. Już wcześniej, przeprowadzając wywiady do książki „Uwierzcie w koniec świata”, zauważyłam, że te rozmowy są o wiele poważniejsze niż dotychczas. Ojciec Joachim mało dowcipkował, czułam, że jest ściśle zjednoczony z Jezusem. Przygotowywał się już na spotkanie... Zżymał się, gdy ktoś pytał o jego arystokratyczną przeszłość, o historię. Ważna była jedynie teraźniejszość i Eucharystia. W ostatnich latach bardzo zwracał uwagę na obecność Boga w czasie Mszy świętej.
Marcin Jakimowicz