Nasza druga córeczka przeżyła w moim brzuchu około 3 miesięcy; na wizycie kontrolnej u ginekologa okazało się, że "ciąża nie rozwija się prawidłowo" - dziecko przestało rosnąć, nie biło mu już serce.
Jestem żoną i mamą małej córeczki, a właściwie to dwóch córeczek, tylko że jedna z nich umarła, zanim zdążyła się urodzić. I to historię tej drugiej z nich chciałabym pokrótce przytoczyć, bo to dzięki niej dowiedziałam się, że o wiarę trzeba walczyć.
Nawróciłam się kilka lat temu (niedługo będzie 10) dzięki seminarium Odnowy Wiary w Duchu Świętym. Choć przez całe swoje życie chodziłam do kościoła i starałam się przestrzegać przykazań, to dopiero po nawróceniu Bóg pokazał mi, jak marna była moja wiara. Od czasu nawrócenia, dzięki różnym formom religijnym, moja wiara wzrastała, a relacja z Bogiem pogłębiała się. Trochę ta relacja osłabła, a na pewno zmieniła się, po wyjściu za mąż i narodzinach pierwszej córki.
Nasza druga córeczka przeżyła w moim brzuchu około 3 miesięcy; na wizycie kontrolnej u ginekologa okazało się, że "ciąża nie rozwija się prawidłowo" - dziecko przestało rosnąć, nie biło mu już serce. Rozpoznanie: poronienie zatrzymane. Mam wrażenie, że nie muszę mówić, co wtedy czułam - wielki smutek i żal. I strach przed rzeczywistością, która została, przed tym, że będę tą wiadomość musiała przekazać innym: mężowi, babciom, dziadkom, znajomym, po kolei niszcząc ich nadzieję na piękny koniec tej ciąży. Z początku jednak sama miałam nadzieję... musiałam jechać do szpitala na zabieg tzw. łyżeczkowania, teoretycznie miało się to odbyć szybko, jeszcze tego samego dnia, gdy się zgłoszę. Byłam w szpitalu jednak nieco dłużej, a każdy dzień był niewiadomą. Wciąż miałam nadzieję, że może zaszła jakaś pomyłka w badaniach i że Bóg zechce uratować moje dziecko. Z jednej strony mierzyłam się ze smutkiem i bólem, a z drugiej wciąż była we mnie ta nadzieja. W szpitalu jednak raz po raz potwierdzano wcześniejszą diagnozę. Czułam, że mam za mało wiary, by uwierzyć w to, że Bóg wskrzesiłby dziecko. Choć modliłam się codziennie, nie byłam w stanie w to uwierzyć. Tylko wciąż miałam nadzieję.
Ten pobyt w szpitalu, to takie moje małe Getsemani. Takie zawieszenie, w szpitalu czas płynie inaczej. Modliłam się naprawdę dużo, modliło się za nas sporo ludzi. Czułam moc tej modlitwy, moc Mszy świętej, na którą chodziłam i moc Eucharystii, którą przyjmowałam. Starałam się nie tracić ducha i nie poddawać się rozpaczy. Łaska Boża ewidentnie mi w tym wszystkim towarzyszyła i pomagała. I choć czułam się tak, jakby ktoś mnie kopał, to widziałam, że Bóg dał mi jakby takie ochraniacze, dzięki którym te uderzenia traciły na sile. Nie potrafiłam tego tak po prostu przyjąć, do końca zawierzyć Bogu. Raczej miałam do Niego pretensje: Dlaczego mi to zrobił? Po co dawał nam dziecko, skoro nie mieliśmy okazji go lepiej poznać? Nawet nie wiemy, jakiej jest płci, nigdy nie zobaczymy jak wyglądało? Jedyny po nim ślad, to wspomnienia mdłości i kilka zdjęć USG. Ciężko jest z takimi myślami się modlić i być na Mszy, gdy ma się ochotę tylko płakać. Pomagała mi też Maryja, z którą odczułam więź jak nigdy przedtem. Ona też straciła dziecko.
Gdy w końcu przyszedł ten dzień, w którym ostatecznie zostałam rozłączona z dzieckiem i wybudziłam się po zabiegu, rozpłakałam się. Denerwowałam się na panią z personelu, która przyszła mnie pocieszać. Nie chciałam pocieszenia, chciałam wyrazić swój żal. Wcześniej modliłam się, aby Bóg objawił nam płeć naszego dziecka, gdyż było to potrzebne do różnych dokumentów. Pierwsze, co mi przyszło to głowy po obudzeniu, to imię "Lenka".
W końcu mogłam opuścić szpital i wrócić do męża i córki, niestety nie był to koniec naszego cierpienia. Już w szpitalu mogliśmy usłyszeć wątpliwości co do tego, czy nasze dziecko jest aby na pewno dzieckiem, czy po co organizować mu pogrzeb. Z powodu nieznajomości płci, nikt nie miał ochoty wydawać nam dokumentów potrzebnych do pochówku, a o papierach do USC właściwie mogliśmy zapomnieć na wstępie. Teoretycznie nie powinniśmy mieć z tym problemu, bo prawo nam to gwarantuje, ale okazało się, że jest w nim luka, która zostawia pewną swobodę lekarzom co do tego, jak potraktuje się takie dziecko z poronienia i kto będzie za to odpowiedzialny. Swoistą walkę ze szpitalem podjął mój mąż, który „wychodził” potrzebne do pogrzebu dokumenty.
Cały czas znajdowali się ludzie, którzy ofiarowali nam pomoc i modlitwę. Ja zaś wciąż się mierzyłam z Bogiem, nie mogąc dostrzec sensu tych wydarzeń. Spowiedź okazała się momentem przełomu i oczyszczenia. Ksiądz powiedział mi wtedy, że to nie Bóg sprawił, że moje dziecko nie żyje, ale to Bóg sprawił, że może ono teraz żyć w Niebie. W czasie tego sakramentu Bóg potwierdził, że dziecko, które powołał do siebie, to córeczka. Potem potwierdził to jeszcze raz przez usta naszego proboszcza. Udało nam się pochować córkę i - może to dziwnie zabrzmi - był to moment ulgi.
Trudno streścić kilka miesięcy życia na jednej stronie, zwłaszcza gdy dzieje się w nim coś, czego nigdy się nie zapomni. Ja też nie zapomnę tamtego czasu. Znaczące jest dla mnie to, że wydarzyło się to w Roku Wiary. Nauczyłam się wtedy, że o wiarę trzeba walczyć. Choć nieraz miałam ochotę odwrócić się od Boga, wiedziałam też, że to by było najgorszym z możliwych rozwiązań. Mimo bólu i cierpienia, czułam w tym wszystkim opiekę Boga i Jego Matki, i wiedziałam, że ten czas jest Łaską. Wciąż nie bardzo rozumiem, dlaczego tak się stało, ale to pewnie jeszcze jest za wcześnie. Widzę jednak, że po tych wydarzeniach zarówno mój mąż jak i ja zbliżyliśmy się do Boga i do siebie (choć nasza relacja też przeszła kryzys). Pociesza mnie teraz myśl, że mam córkę, która raduje się z Jezusem w Niebie, a ja po ludzku mogę pójść na jej grób i zapalając znicz, złączyć się z nią w tej radości.