Moim wielkim Przyjacielem praktycznie od zawsze był Ojciec Pio. Gdy dowiedziałam się, że ma kanonizację w dzień moich urodzin 16 czerwca 2002r., to wiedziałam, że coś się wydarzy. W przeddzień moich urodzin dowiedziałam się, że mam raka.
Jestem chora na raka. Szans na życie praktycznie nie mam żadnych, a właściwie z punktu widzenia medycyny mnie już nie powinno być…. ale od początku.
Moim wielkim Przyjacielem praktycznie od zawsze był Ojciec Pio. Gdy dowiedziałam się, że ma kanonizację w dzień moich urodzin 16 czerwca 2002r., to wiedziałam, że coś się wydarzy.
W przeddzień moich urodzin dowiedziałam się, że mam raka. Wszystko toczyło się bardzo szybko, badania, operacja - to też było niesamowite… gdy szłam do szpitala, moja ciocia wyjeżdżała na pielgrzymkę do Włoch i, rzecz jasna, miała odwiedzić Ojca Pio. Ja oczywiście napisałam mu list, prosząc, aby znalazł owieczkę w krzakach dla mamy (porównanie do Abrahama) jako pocieszenie. Do szpitala trafiłam 26 lipca - w św. Anny. Bardzo ją lubię, moja babcia była Anna. Myślałam, że operacja będzie w miarę szybko a tu nic. Czekałam, nawet wypuścili mnie na weekend do domu. Trudno to było zrozumieć, ale co się okazało? Moja ciocia dopiero 6 sierpnia była u Ojca Pio i tam była za mnie odprawiana Msza św., a pielgrzymka bielsko-żywiecka, na którą chciałam iść, też wychodziła 6 sierpnia, więc czyż mógł to być inny termin?
Podczas operacji był przy mnie Ojciec Pio. Rozmawiał ze mną. Mówił mi, że nie może mnie trzymać za rękę, gdyż musi się zająć rękami chirurgów. Po operacji było troszkę problemów, było mi zimno, miałam drgawki, potrzebowałam tlenu, ale z pomocą Bożą wszystko dobrze się skończyło. Gdy byłam już na sali przyszedł do mnie lekarz i powiedział mi, że w piątek pójdę do domu, gdyż w czasie operacji dużo widział i tak to wie. Trzeba zaznaczyć, że operację miałam we wtorek. Nikt nie chciał uwierzyć, że pójdę do domu w piątek, tylko lekarz, który mnie operował. W piątek pojechałam do domku. Regenerowałam się, dochodziłam do siebie, wróciłam do pracy. Poszłam na badania, a tu niespodzianka! Przerzut do płuc. Lekarz mi to tak delikatnie powiedział, że przeszedł do płuc. Reszty rozmowy nie pamiętam… tylko płacz i tylko jedna, jedyna myśl kotłowała mi się w głowie - przerzuty!
To był maj. Siedziałam w parku i czekałam na mamę oraz znajomego księdza, który miał po mnie przyjechać. Kasztany pięknie kwitły, maturzyści przygotowywali się do egzaminów, „zakochańce” siedziały na ławeczkach, słoneczko świeciło, a ja siedziałam na ławce, płakałam i myślałam, że to już koniec. Pojechałam do domu na weekend, troszkę się ogarnęłam i wróciłam na radiojody. Podali nam tabletkę i zamknęli w pokojach. My nie mogliśmy wychodzić, ani nikt nie mógł do nas przychodzić. Nie wolno było nam się kąpać. Troszkę czuliśmy się jak trędowaci. Codziennie robili nam pomiar, ile mamy jeszcze w organizmie tego „świństwa”. Mnie to oczywiście nie chciało spadać, mimo iż piłam mnóstwo wody...
Było mi smutno, ale znajomy ksiądz zadzwonił i powiedział, że jutro święto Matki Boskiej Fatimskiej i będzie lepiej. Tak też się stało. Pani, która robiła pomiary nie mogła w to uwierzyć, że tak mi to ładnie spadło. W ostatni dzień była trzyminutowa kąpiel, to było szczęście. Gdy wychodziłam z oddziału, nic nie mogłam ze sobą zabrać, bo wszystko było napromieniowane. A, muszę jeszcze powiedzieć, że tę chemię znosiłam dość dobrze. Prócz nudności i bólu wszystkich kosteczek było dobrze. Nie mogłam się kontaktować z dziećmi i kobietami w ciąży, gdyż „świństwo”, które miałam w sobie, źle na nich wpływało. Moja chrześniaczka była wtedy jeszcze małą dziewczynką. Stawała z bratem pod moim oknem i wołała: „Księżniczko, wyjrzyj przez okienko”. Wiedziała, że nie może mnie odwiedzić tak namacalnie, więc odwiedzała mnie, jak to mówiła, przez okienko. Nie mogłam też chodzić do kościoła, więc Pan Jezus przyszedł do mnie - ks. Jarek mi Go przyniósł.
Potem były następne badania i następne „tabletki” i następne przesiadywania w zamknięciu. Potem pojawiły się kolejne przerzuty: prócz płuc, nerki, wątroba, kości…. Z powodu kości wylądowałam w piekarskim szpitalu. Był to straszny czas… Poszłam tam z końcem września. Nie chcieli mnie operować, bo nie było „zachęty”. Mama płakała, a ja postawiłam na WIARĘ! Powiedziałam, że za parę dni jest 29 września – Archaniołów - a ja bardzo kocham i przyjaźnię się z Aniołami, więc wtedy będzie operacja. Ktoś mi wtedy powiedział, że albo jestem taka wierząca, albo taka naiwna. Aniołowie zatroszczyli się o mnie. Miałam operację w święto Świętych Archaniołów. Lekarze nie dawali mi szans na chodzenie bez kul. A to, że wrócę do pracy., że nie wrócę, to było dla nich oczywiste. Poruszanie się, kładzenie się do łóżka, wstanie z niego było dla mnie nie lada wyzwaniem, uczyło wielkiej pokory i umiejętności proszenia innych o pomoc. Było to trudne… Cudowne było to, że mogłam chodzić na Mszę św. do domu rekolekcyjnego Emaus. Nikt mnie tam nie znał. Mogłam całą Mszę siedzieć i nikogo to nie „interesowało”, a ja nie czułam się jak taki borok.
Badania, kolejne diagnozy i kolejny szpital. Tym razem ginekologiczny. Miałam tam wspaniałą koleżankę lekarkę. Był to bardzo trudny czas. Mój organizm był wymęczony chemiami, miałam wysoką anemię, byłam pocięta. Lekarze byli zdziwieni, kiedy wstałam z łóżka i próbowałam chodzić - wielkie słowo. Trudno się poruszać, trzymając dwa dreny i cewnik, ale z pomocą Bożą wszystko się da! Dochodziłam do siebie, wróciłam do pracy. Lekarze się dziwili, jak to jest, że mimo tylu przerzutów ja nadal żyję. Jedna pani doktor stwierdziła, że ona to wszystko wyjaśni. „Zaprosiła” mnie na badania i badała. Szukała, bo chciała udowodnić, że to nie Pan Bóg tylko medycyna! Czasami tak specjalnie coś wymyślała, abym jej powiedziała, że mnie boli, a ja wtedy z uśmiechem na twarzy mówiłam, że wszystko jest dobrze. Na koniec tych badań zapytała mnie, jak to jest możliwe, że mimo tego, że ona tak mi dopiekła, to się do niej dalej uśmiecham? Powiedziałam, jej ze to „Góra” daje taką siłę! Ta pani nadal ma na mnie oko. Od czasu do czasu zaprasza do siebie na badania i się dziwi. Ostatnio chciała mnie zgłosić do eksperymentu naukowego. Nie wiedziałam co zrobić, modliłam się i wołałam do Pana i moich świętych Przyjaciół o pomoc. Pani mnie przebadała i powiedziała, że mnie nie może zabrać do tego eksperymentu, ponieważ się boi, że jej go położę, gdyż każde badanie wychodziło inaczej. Wtedy też wytłumaczyła mi, co to jest cud. Cud jest wtedy, gdy wszystko znika, a jak u mnie może to być cud, gdy wszystko to mam i żyję. A nie powinnam żyć!
Staram się normalnie żyć. Czasami przychodzi słabszy czas, nachodzą dołki, ale wtedy Góra stawia na mojej drodze ludzi, którzy mi pomagają. Wiem, że bez wiary już by mnie nie było. Moja przyjaźń z P. Pio jest już wypróbowana i trwała. Byłam go odwiedzić 2 razy dzięki wielkiemu sercu mojego przyjaciela ks. Stasia. To On mnie tam zabrał. Przez niego też poznałam Petię - Czeszkę, która też była chora na raka. To była i nadal jest cudowna przyjaźń. Podczas naszego spotkania rozmawiałyśmy o śmierci. Wiedziałyśmy, że jedna z nas umrze… umówiłyśmy się, że będziemy sobie pomagać. Gdy nie umiem sobie z czymś poradzić, to wołam: „Petia” i zaraz jest mi łatwiej. Nauczyłyśmy się każdy dzień ofiarować za kogoś. Wtedy lżej znosić cierpienia, bo można z nich uczynić „darek” w intencji kogoś.
Boże, dziękuję Ci za darek, jaki mi uczyniłeś w postaci choroby. Moja wiara przez to się sprawdza i hartuje. Cudowne jest to, że dajesz mi takich wspaniałych Patronów i dobrych ludzi stawiasz na mojej drodze. Boże, jakie niesamowite jest to, że wreszcie mogłam to napisać. To jest takie maleńkie ziarenko, tego co Pan robi w moim życiu. Pan Bóg Łaskaw!!!!!!!!!!! Panie Boże i dobrze, a nawet bardzo dobrze, że medycyna nie umie tego wytłumaczyć. Przynajmniej mogę dawać świadectwo o Twojej wielkości!
Beata