Mam 17 lat, uczęszczam do pierwszej klasy Liceum Ogólnokształcącego. Moja historia zaczęła się we wrześniu, w sumie mogę nawet określić datę - 17 września 2011 r. Było to w trakcie przygotowań bierzmowania. W październiku zaczęły się nabożeństwa różańcowe. Chodziłam na nie można by powiedzieć, że tylko po to, aby nazbierać podpisów, żeby ksiądz sobie myślał „Jaka to ona pobożna”. Z czasem jednak coś zaczęło się zmieniać. Była wtedy zakochana od 2,5 roku i nie mogłam sobie z tym poradzić. Modliłam się na tych nabożeństwach żeby mi przeszło to uczucie i o pomyślne rozwiązanie pewnej sprawy dla mojej bliskiej.
W grudniu moje prośby zostały wysłuchane. Ja odkochałam się, a sprawa mojej bliskiej potoczyła się pozytywnie. Na roraty też z początku chodziłam dla podpisów. Jednak potem to, że nie mogłam być na roratach, sprawiało mi straszną przykrość. 7 grudnia poszłam do spowiedzi. Gdy odeszłam od konfesjonału, poczułam straszny niepokój. Bałam się iść do komunii. Nie pamiętam już czy poszłam, czy nie, ale prawdopodobnie poszłam ze strasznymi wyrzutami sumienia. Był to początek natrętnych myśli, które dręczyły mnie całymi dniami nawet w szkole. Ciągle myślałam o mojej przeszłości, rozkładałam każdy grzech na czynniki pierwsze. Ale wtedy też czułam w sobie takie ciepło i uczucie, że jestem kochana. Nie trwało ono jednak długo.
To uczucie skończyło się i zostały te myśli. Pomimo że nie czułam wtedy obecności Boga, to On jednak spełniał moje prośby. Ciągle miałam jednak dylemat, czy chodzić dalej do komunii i spowiedzi. Kiedy przyjmowałam te sakramenty, to wszystko się nasilało. Jak to dobrze, że wtedy zachowałam w sobie odrobinę racjonalnego myślenia i nie zrezygnowałam z nich. Jakoś w marcu zaczęłam odnawiać Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Po tygodniu modlitw przeszło mi to. Miałam spokój przez 2 tygodnie. Potem to znowu wróciło. Kiedyś po Gorzkich Żalach odmawialiśmy różaniec. Koło mnie klęczała kobieta. Ja nie miałam przy sobie różańca. Ona to chyba zauważyła, wyciągnęła różaniec i mi dała. Chciałam potem jej go oddać, lecz ona kazała mi, abym go sobie zostawiła.
Przez cały czerwiec i prawie do połowy lipca towarzyszyło mi dodatkowo straszne uczucie na Mszy. Pół godziny przed Mszą czułam straszny niepokój, serce zaczynało mi bić jak szalone. A w głowie myśl „Może by jednak nie iść?”. I tak zawsze szłam. A gdy wchodziłam do kościoła, to było jeszcze gorzej. I znowu myśl: „A może by wyjść z kościoła”. Zostawałam. A serce piekło i kłuło. Z początku przechodziło po komunii. Potem już nic nie pomagało. W czerwcu zaczęłam też słuchać przez internet modlitw o uzdrowienie wspólnoty MiMJ. Pierwszy raz jak tego słuchałam, to tak się skupiłam na modlitwie, jak nigdy wcześniej. Patrzałam po pokoju, ale moje myśli nie odbiegały nigdzie. Kiedy słuchałam następnym razem, pojawiły się łzy. I tak te łzy zostały do tej pory.
Od końca lipca wszystko się uspokoiło. Ja ucieszona, że wreszcie jestem wolna, postanowiłam wstąpić do scholi. Chciałam poznawać moją wiarę we wspólnocie. Wszystko wróciło niedługo później. Tym razem było jeszcze gorzej. Już nie dokuczały mi natrętne myśli o grzechach ani ból fizyczny. Nabawiłam się chyba skrupulatyzmu, chociaż podejrzewam, że miałam go od samego początku. Towarzyszyło mi poczucie, że jestem samotna i potępiona. Bardzo często wtedy płakałam. Rzucałam się na łóżku jak ryba. I zadawałam Bogu pytanie „Po co Ci, Boże, taki słaby człowiek jak ja? Nawet nie umiem sobie ze sobą poradzić. Po co tworzysz takich słabych ludzi?”.
Brakowało mi tego uczucia realnej obecności Boga, które otrzymałam na samym początku. Chodziłam wtedy do spowiedzi najpierw co 2 tygodnie, potem co tydzień, zdarzyło się nawet może 2 razy, że byłam do spowiedzi co 3 dni. Nic mi to nie dawało. Żadnego uczucia spokoju. Chciałam odejść z RCS i ze scholi. Zdecydowałam się w końcu pójść do spowiedzi generalnej 18 lutego. Moja radość po tej spowiedzi trwała krótko - może minutę, dopóki nie doszłam do ławki. Nie pamiętam już, o co dokładnie chodziło, ale pewnie jeszcze o jakiś grzech.
Od tamtej pory przestałam już zastanawiać się i myśleć o mojej przeszłości. Do dzisiaj nie potrafię jeszcze do końca rozpoznawać moich grzechów. Ale muszę robić to, co powiedział mi spowiednik. Nie mogę uciekać od komunii. Bóg zna moją ułomność. Modlę się, śpiewam, udzielam się. Nie czuję jednak z tego jakiejś szczególnej radości ani duchowego pocieszenia. Widzę też, że moje podejście do modlitw o uzdrowienie nie było prawidłowe. Gdzieś w podświadomości ciągle liczyłam na to, że poczuję fizycznie obecność Boga. Łzy mi nie wystarczały, zresztą do tej pory nie umiem ich docenić. Byłam na spotkaniu modlitewnym w Częstochowie. Dalej chyba towarzyszyła mi taka intencja. Nie czułam się wcale lepiej po modlitwie wstawienniczej. Nie czułam, żeby cokolwiek to wniosło w moje życie. Tak jak nie czułam tego po innych Mszach z modlitwami o uzdrowienie. Nie zapomnę jednak, jak wielkie wsparcie otrzymałam od osób, które modliły się nade mną. Pomimo że moje serce jest martwe, jednak poruszyło się pod wpływem ich dobroci. Modliłam się do Ducha Świętego o to, żeby ożywił moje serce. Nie czułam jednak znowu nic. Opuszczenie.
Słuchałam niedawno znowu transmisji z MiMJ. Modliłam się. Rozłożyłam ręce. Zaczęły mi się same zamykać, mimo że z całej siły próbowałam je trzymać otwarte. I poczułam dotyk w prawej dłoni. Na palcu serdecznym. W miejscu, gdzie nosi się pierścionek.
Moje cele? Na pewno nauczyć się wierzyć w Miłosierdzie i ufać Bogu. Bo te dwie rzeczy są lekarstwem na wszystko. I nie wymuszać na Nim, aby zsyłał na mnie uczucia.
Chwała Panu!
Agnieszka