Prezydent Birmy Thein Sein ostrzegł w czwartek, że w razie konieczności rząd użyje siły, by zakończyć trwające od zeszłego tygodnia starcia między muzułmanami i buddystami. Zamieszki, w których zginęło 40 osób, budzą obawy, że konflikt ogarnie cały kraj.
"Na ogół nie popieram rozwiązań siłowych, jednak nie zawaham się przed użyciem siły w ostateczności, by chronić życie i własność obywateli" - oświadczył birmański prezydent w 10-minutowym wystąpieniu telewizyjnym.
Zapowiedział, że władze wykorzystają wszelkie dozwolone prawem środki, by powstrzymać "politycznych oportunistów i religijnych ekstremistów", którzy wzniecają konflikty między wyznawcami różnych religii w Birmie.
Prezydent zaapelował też do policji, by "wykonywała swoje obowiązki zdecydowanie, odważnie i w ramach prawnych wytyczonych przez konstytucję". Agencja AP przypomina, że policjanci w mieście Miktila, gdzie starcia się rozpoczęły, byli krytykowani za opieszałość i niezdecydowanie w tłumieniu zamieszek.
Thein Sein podkreślił również, że władze "dotychczas nie zastosowały siły głównie dlatego, że nie chcą, by coś zakłóciło trwającą w kraju demokratyzację i reformy".
Starcia na tle religijnym wybuchły 20 marca w Miktili, w środkowej części kraju, na skutek kłótni na targu między muzułmańskim sprzedawcą a parą buddystów. Zginęło w nich 40 osób, a kilkadziesiąt aresztowano. Spłonęły meczety, muzułmańska szkoła religijna, domy, sklepy i budynek rządowy; w mieście ogłoszono stan wyjątkowy. Po kilku dniach zamieszki przeniosły się na południe kraju, do miasta Pegu, gdzie jednak obyło się bez ofiar śmiertelnych.
Większość spośród 60 mln mieszkańców Birmy to wyznawcy buddyzmu, a tylko ok. 5 proc. ludności stanowią muzułmanie.