Prostolinijny, bezpośredni, pracowity, radosny, ufny, do tańca i do Różańca – tak m.in. wspominają ks. Jerzego Skalskiego ludzie przez lata z nim współpracujący.
Wpisał się już w historię świdnickiej dzielnicy Zawiszów. Przez ponad 20 lat budował tam kościół i wspólnotę parafialną. Pozostawił po sobie żywą pamięć i szacunek wiernych.
Rowerem na Mszę
– Wiele osób do dziś pamięta, jak przez kilka lat dojeżdżał na rowerze składaku z ulicy Kotlarskiej, gdzie początkowo mieszkał – wspomina Tadeusz Piech, kościelny, który ks. Skalskiego znał od samego początku pobytu na świdnickiej parafii. – Kiedy ktoś go pytał, kiedy kupi auto, odpowiadał, że najpierw trzeba zadbać o kościół. Faktycznie dopiero kilka lat później kupił malucha.
To był kapłan, który nie bał się łopaty. Kiedy przychodziły transporty z materiałami budowlanymi, na równi z innymi stawał do ich rozładunku. Myślę, że ten widok zapracowanego proboszcza zachęcił też wielu innych ludzi do pomocy w budowie.
– Zależało mu, by liturgia była godnie odprawiana, by towarzyszyły jej organy nawet w powszedni dzień – opowiada Jolanta Kamińska, organistka. – Zawsze ufał ludziom, z którymi pracował. Dawał się im wykazać. To się czuło i to mobilizowało, by stanąć na wysokości zadania. Pamiętam, jak kilka lat temu rozmawialiśmy o tym, bym zaczęła pracę w kościele, a on mówi: „Za chwilę zaczyna się Msza, proszę usiąść do organów i zagrać”. Byłam wtedy strasznie przejęta. Następnego dnia wziął mnie, dwie inne osoby i pojechaliśmy do sklepu kupić nowe organy i nagłośnienie do kościoła. Zaufanie, jakim obdarzał ludzi, bardzo budowało.
Prosto z mostu
– Doskonale pamiętam nasze pierwsze spotkanie – opowiada Stanisław Kaźmierowski, katecheta. – Straciłem wtedy akurat pracę w szkole. Pojawiłem się w kościele, bo zaproszono mnie do pomocy, by zagrać na gitarze. Ks. Jerzy wyszedł, popatrzył przez chwilę i zapytał: „Pan jest katechetą?”. „Tak”, odpowiedziałem. „A nie szuka pan pracy?”. I tak oto nie szukając pracy, dostałem ją.
– Był prostolinijny i bezpośredni. Prowadził z nami partnerskie rozmowy, ale jak trzeba było kogoś „ochrzanić”, to robił to – mówi pani Jolanta. – Z drugiej strony nie czuło się, że daje reprymendę – wyjaśnia katecheta. – Potrafił tak poprowadzić rozmowę, że człowiek wychodził z niej podbudowany. Nie atakował: to i to robisz źle. Pytał, co u mnie, jak sobie radzę w pracy z młodzieżą. Kiedy odpowiadałem, wyjaśniał mi, że np. jestem dla uczniów zbyt łagodny, że powinienem być dla nich jak ojciec, który wymaga. „Kiedy ktoś ci bardzo przeszkadza na zajęciach, to zrób sobie z niego pomocnika”, radził. Przekazał mi wiele mądrości, które nabył, pracując z młodzieżą jeszcze we Wrocławiu jako duszpasterz akademicki.
Z cukierkami, bez grosza
– Zawsze miał dobry kontakt z dziećmi – opowiada organistka. – W domu miał zawsze zapas słodyczy, chociaż sam ich nie jadł. Rozdawał je dzieciom przy wszystkich okazjach. Sam finansował wyjazdy scholi na festiwale. – Myślę, że i z młodzieżą się dogadywał – dodaje katecheta. – Widać to choćby teraz, kiedy po jego śmierci na Facebooku dziesiątki młodych ludzi wysyłają sobie informację z zapewnieniem o pamięci modlitewnej.
– Nigdy nie był materialistą, pieniądze się go nie trzymały – opowiada dalej kościelny. – Jak tylko widział, że ktoś ma problemy finansowe, od razu mu pomagał. Podczas kolędy nieraz trafiała się sytuacja, że ktoś nie dawał ofiary, bo go nie było stać. On widząc, że w domu faktycznie jest źle, sięgał do kieszeni i wszystko, co danego dnia uzbierał, zostawiał tej rodzinie. – Sam tego doświadczyłem – dodaje Stanisław Kaźmierowski. – Kiedy byłem w naprawdę złej sytuacji, przyszedł do mnie z torbami pełnymi zakupów i mówi: „Masz, przyda ci się”.
Mirosław Jarosz