Bilans dwuletniego konfliktu w Syrii to nie tylko milion uchodźców oraz 70 tys. zabitych, lecz także zniszczona infrastruktura, inflacja i bezrobocie oraz rosnąca frustracja ludzi.
Droga z Bejrutu do Damaszku, znajdująca się wciąż pod kontrolą syryjskiej armii, jest całkowicie przejezdna. Choć na granicy ruchu specjalnego nie ma, to znacznie więcej osób wyjeżdża z kraju ogarniętego wojną, niż próbuje się do niego dostać. Trudno jest też spotkać tu dziennikarzy zagranicznych, gdyż w ostatnim czasie wizę do Syrii otrzymują nieliczni.
Taksówki i minibusy kursują jednak regularnie na trasie Bejrut-Damaszek i przekroczenie granicy libańsko-syryjskiej nie stanowi specjalnego problemu. Koszt miejscowego transportu to 25 dolarów amerykańskich w jedną stronę, jednak ryzyko - jak żartują kierowcy - nie jest wkalkulowane w cenę.
Stolica Syrii, będąca centrum władzy prezydenta Baszara al-Asada, jeszcze rok temu uznawana była za relatywnie bezpieczną w porównaniu z innymi częściami kraju. Ściśle strzeżona przez armię i policję była miastem, w którym życie toczyło się względnie normalnie. Dziś jedynie nieliczni mieszkańcy wychodzą z domu po zmroku. Regularne eksplozje ładunków wybuchowych, których celem stały się też obiekty cywilne, porwania dla okupu oraz toczące się walki, paraliżują miasto.
Wjeżdżając do Damaszku zauważyć można unoszące się kłęby dymu nad dzielnicami, w których toczą się starcia między wojskami rządowymi, a rebeliantami z Wolnej Armii Syrii, próbującymi przełamać linię obrony. Słychać pojedyncze strzały, walki z użyciem broni ciężkiej zaczynają się dopiero późnym popołudniem. Wówczas nad miastem rozbrzmiewają wyraźne odgłosy ostrzału artyleryjskiego oraz moździerzy.
W kawiarni, położonej zaledwie kilkaset metrów od Jobar, dzielnicy będącej tego dnia epicentrum konfrontacji sił rządowych z opozycją, spotykam Areej, dwudziestokilkuletnią menager ds. marketingu w największym centrum dealerskim grupy Volkswagen. Na pytanie: jak wojna wpłynęła na biznes, odpowiada, że wiele firm utrzymuje swoich pracowników chyba tylko ze względów humanitarnych.
Wyjaśnia, że przemysł samochodowy ucierpiał szczególnie, bowiem w trakcie kryzysu ludzie naturalnie rezygnują przede wszystkim z dóbr luksusowych. Protesty - mówi - zaczęły się na początku 2011 r., a już w pierwszej połowie maja sprzedaż naszych samochodów zmniejszyła się o połowę.
Firma Areej na razie nie zwalnia pracowników w przeciwieństwie do wielu innych przedsiębiorstw znajdujących się w podobnej sytuacji. "Najgorsze byłoby siedzenie w domu. Możliwość kontynuowania pracy daje nam namiastkę normalności" - mówi.
Z rozmowy z Areej wynika, że w październiku 2011 r. rząd Syrii podniósł podatek od zakupu samochodów oraz opłaty celne, a potem przyszły sankcje USA i krajów Unii Europejskiej. Waluta syryjska straciła prawie 50 proc. wartości w stosunku do dolara amerykańskiego. W efekcie ceny samochodów są tak wysokie, że prawie nikt nie jest w stanie pozwolić sobie na ich nabycie.
Na skutek denominacji syryjskiej waluty wzrosły m.in. ceny podstawowych produktów spożywczych, a także paliwa. Właściciel jednej ze stacji benzynowych w centrum Damaszku przyznał w rozmowie z PAP, że często brakuje benzyny, bowiem jej transport jest w sposób istotny utrudniony przez trwające walki oraz blokady niektórych dróg, co wywołuje powszechne niezadowolenie kierowców.
"Wszyscy mamy dosyć tego konfliktu. I nie chodzi tylko o podwyżki cen, po prostu tu nie da się już żyć" - żali się jeden z rozmówców PAP. Mężczyzna jest biznesmenem, jednak kilka miesięcy temu stracił w wyniku bombardowania niewielką fabrykę odzieży. "Nikt nie przewidywał, iż wojna będzie trwała tak długo i będzie wszystkich kosztowała tak wiele"- dodaje z goryczą w głosie.
Twierdzi, że w stolicy nie ma już właściwie biznesu, bo ci którzy mogli go prowadzić przenieśli się do Egiptu. Wielu zamożnych Syryjczyków uciekło za granicę w obawie przed porwaniem dla okupu, co stały się w ostatnim czasie prawdziwą plagą w kraju. "Mam wrażenie, że nikogo już nie obchodzi, kto wygra tą krwawą wojnę - mówi. Chcemy już tylko odzyskać nasze dawne życie".
Mieszkańcy Damaszku próbują odnaleźć się w wojennej rzeczywistości. W ciągu kilku ostatnich tygodni w centrum miasta doszło do trzech dużych eksplozji samochodów-pułapek, w wyniku których zginęło kilkadziesiąt osób, a setki zostały ranne. Celami ataków są nie tylko budynki rządowe, ale też prywatne rezydencje członków establishmentu syryjskiego lub osób lojalnych wobec prezydenta Baszara al-Asada. Coraz częściej jednak ofiarami stają się przypadkowe osoby.
Elena, właścicielka salonu fryzjerskiego w centrum stolicy, od wielu miesięcy nie ma pracy, podobnie jak wielu innych drobnych przedsiębiorców. "Kiedyś do późnych godzin wieczornych przyjmowaliśmy klientki, dziś niewiele osób tu zagląda. Kilka pań w ciągu dnia - jak mówi - to nie jest wystarczająca ilość klientów, aby utrzymać rodzinę". Jej siostra ma na tej samej ulicy niewielki sklep z nakryciami głowy dla kobiet. Jednak jej dawne klientki zazwyczaj pochodzące z przedmieść lub wiosek położonych w okolicach Damaszku teraz ze względów bezpieczeństwa nie przyjeżdżają do centrum.
Mieszkańcy Damaszku, jednego z najstarszych miast świata oraz centrum kulturalnego i religijnego orientu, nie mówią już o rewolucji, ale o kryzysie. Czują się jak w potrzasku między siłami rządowymi i armią, a zniecierpliwionymi rebeliantami, czekającymi tuż u bram miasta. Boją się, że kiedy dojdzie do ostatecznej konfrontacji, historyczny Damaszek może podzielić losy Aleppo.