Wywiad. O pracy z prymasem seniorem, jego wizjach, wyborach i wdzięczności, a także przyjaźni łączącej go z ziemią łowicką z bp. Andrzejem F. Dziubą, ordynariuszem łowickim, byłym sekretarzem śp. kard. Józefa Glempa, rozmawia .
Agnieszka Napiórkowska: Wiem, że kardynał Józef Glemp był bardzo ważną osobą, z którą łączyły Księdza Biskupa więzy synostwa i przyjaźni. Proszę powiedzieć, jakie najważniejsze lekcje odebrał Ksiądz Biskup od zmarłego prymasa?
Bp Andrzej F. Dziuba: – Tak na szybko trudno wypunktować wszystko, co było dla mnie ważne. Wydaje mi się, że z tych kilkudziesięciu lat bliskości i współpracy, jedną z ważniejszych rzeczy było uświadamianie sobie własnej niedoskonałości. Przez lata uczyłem się od niego otwartości, przyjmującej w pokorze wiedzę i doświadczenie innych, i niewycofywania się z własnych wyborów, z własnych wizji. Zresztą w przypadku Księdza Prymasa te wizje się sprawdziły. Myślę tu o jego umiejętności niekoncentrowania się na pojedynczych faktach. On potrafił nad nimi przejść dalej, wiedząc, że dzieje to nie jeden moment, ale pewien ciąg historii, pewne zjawiska, które następują po sobie.
Opierając się na Opatrzności Bożej, która ciągle mu towarzyszyła, pokazywał, że idąc z Bogiem, można bardzo wiele zrobić. Widziałem w nim autentycznego, pokornego człowieka, który służy. Służąc w pokorze, spotykał się z niezrozumieniem, za które nie oczekiwał nawet przeprosin. Drugą ważną cechą była jego bliskość z drugim człowiekiem. Ksiądz Prymas nie stawiał barier. Uważał, że zarówno człowiek prosty, jak i uczony ma mu coś do powiedzenia. To sprawiało, że stawał się coraz bogatszy, bo czerpał nie od jednej grupy ludzi, ale od wielu.
Wiernym i Księdzu Biskupowi dał się chyba poznać jako człowiek modlitwy, który przez cały czas nie tracił kontaktu z Bogiem.
– To prawda. Poranne modlitwy zawsze zaczynał brewiarzem. W ciągu dnia też nie brakowało mu czasu na modlitwę. Każdy dzień kończył pójściem do kaplicy. Przez okno widzieliśmy, jak wieczorem nagle zapalało się tam światło. Najczęściej gdzieś koło północy. Zawsze szedł tam, gdy skończył pracę. Bliskość Pana Jezusa w domu umożliwiała mu ciągłe spotykanie się z Nim.
O czym trzeba jeszcze powiedzieć, by choć w małym stopniu opisać księdza prymasa?
– Bez wątpienia o tym, że był wybitnym humanistą. Znawcą greki i łaciny. Świetnie znał prawo rzymskie i historię. W tym się wręcz lubował. Po łacinie mówił bez kartki. Ot, tak po prostu, z głowy. Co ciekawe, będąc humanistą, o czym świadczą choćby jego wiersze, był też człowiekiem poukładanym, o szerokich horyzontach. Gdy np. spacerowaliśmy gdzieś po lesie, podziwiał piękno liścia na drzewie czy przypatrywał się korze. Innym razem przy starożytnym kościele, do którego chodził jako mały chłopiec, potrafił z namaszczeniem dotykać romańskich kamieni. Był także wrażliwy na piękno świata, co dawało o sobie znać podczas podróży. Miał też niesamowitą łatwość nawiązywania kontaktów międzyludzkich. Dla mnie ważne było także jego zaufanie. W czasach, gdy Sekretariat Prymasa był szczególną instytucją, bo nie było w Polsce nuncjatury, a kardynał był jednocześnie prymasem i przewodniczącym Episkopatu Polski, a także pełnił funkcję nuncjusza, ufał ludziom, swoim pracownikom. I to nie tylko w sprawach błahych, ale także trudnych i poufnych.
Z tego, co wiem, Kar- dynał należał do osób, które potrafiły doceniać drugiego człowieka, jego pracę, zaangażowanie i poświęcenie.
– Tak. To było wzruszające, jak on potrafił zauważać pracę sióstr zakonnych. Jak potrafił widzieć pracę kierowcy, pracę braci zakonnych, którzy byli na Miodowej. On ich wszystkich dostrzegał i w dyskretny sposób dawał jakieś znaki swojej wdzięczności. Odwiedzając klasztory żeńskie, zawsze miał ze sobą jakiś dar. Podobnie zachowywał się wobec księży. Tym, których uważał za godnych i zasłużonych, wypraszał w Stolicy Apostolskiej bądź sam z tytułu kapituł rozdawał honory i odznaczenia. Ludzie bardzo cenili sobie te wyróżnienia. To były wzruszające znaki. Do dziś pamiętam katechetki, pielęgniarki czy wieloletnie nauczycielki, które wyróżniał. Jednocześnie te same medale dawał profesorom. Podstawą bowiem była godność człowieka, jego wierność i fakt, że w swoim życiu nie szli za krótkotrwałym znakiem korzyści, ale trwali przy wartościach. Moim zdaniem, pięknym znakiem wdzięczności było odwiedzanie internowanych na początku stanu wojennego. Jednymi z pierwszych były kobiety w Białołęce. Jak one się zdziwiły, słysząc, że przyjechał do nich prymas! Strażniczki więzienia nie wiedziały, co zrobić. Nie było bowiem jeszcze instrukcji. W tamtym czasie był także u internowanych w Łowiczu. Te gesty wynikały z jego postawy odpowiedzialności i wdzięczności. Myślę, że warto podkreślić to, co że prymas Glemp był człowiekiem umiejącym okazywać wdzięczność. Czasem wiele godzin zajmowało nam przygotowanie listów, w których dziękował nawet za bardzo drobne ofiary czy jakiegoś rodzaju pomoc. I – co ważne – nie uznawał sztampy. Każdy list musiał mieć jakieś osobiste odniesienie.
Agnieszka Napiórkowska