Wywiad. O pracy z prymasem seniorem, jego wizjach, wyborach i wdzięczności, a także przyjaźni łączącej go z ziemią łowicką z bp. Andrzejem F. Dziubą, ordynariuszem łowickim, byłym sekretarzem śp. kard. Józefa Glempa, rozmawia .
Wiele osób, zwłaszcza na początku, próbowało prymasa porównywać do kard. Stefana Wyszyńskiego. On sam się tym porównaniom wymykał. A podejmując trudne decyzje, bardziej ufał Opatrzności niż temu, czego od niego oczekiwano. Pomimo ataków posuniętych choćby do nazywania go „czerwonym prymasem”, nie ulegał.
– Przychodząc po Prymasie Tysiąclecia, jasno postawił sprawę, że nie jest kardynałem Wyszyńskim, tylko kardynałem Glempem. I choć czerpał z doświadczeń swojego poprzednika, którego nazywał ojcem, nigdy nie próbował go naśladować. Przez cały czas starał się być sobą, choć jestem przekonany, że w sercu nieraz zadawał sobie pytanie, co by w takiej sytuacji zrobił kard. Wyszyński. A decyzje, jakie musiał podejmować, nie były łatwe. Pamiętam choćby pierwszy dzień stanu wojennego. Towarzyszyłem mu wówczas w wyjeździe do Częstochowy, na spotkanie z młodzieżą. Poza informacją o wprowadzeniu stanu wojennego, którą otrzymał, nic więcej nie wiedział. Co godzinę nadawano jedynie przemówienie Jaruzelskiego. Cóż w takiej chwili robić? Jadąc, wiedział, że czeka tam na niego tłum wzburzonych młodych ludzi, gotowych wyjść na ulice. Po powrocie do Warszawy było to samo. Na Miodową ciągle docierały informacje i pretensje: „Czemu Kościół nic nie robi?!”. Po wygłoszeniu słynnego kazania u jezuitów, zebrał ostre cięgi. Kolejne po tym, jak powiedział aktorom, że mają pracować, a nie protestować. Mówiono wówczas, że nawet intelektualistów nie rozumie. Potem było bardzo trudne spotkanie z księżmi, na którym jeden z nich go nagrywał. To były dla niego bardzo ciężkie chwile. Myślę, że w tamtych czasach trzymanie się swojej wizji, która – jak już mówiłem – nie opierała się na chwili, nawet za cenę cierpienia i upokorzenia, wynikała z głębokiej więzi z Bogiem. Podobnie zresztą było u kard. Wyszyńskiego, który, gdy został aresztowany w 1953 r., swój pobyt w odosobnieniu zaczął od przygotowania sobie stacji drogi krzyżowej na ścianie. Dramatycznym momentem w życiu kard. Glempa była jego choroba i operacje, po których mówiono, że jeśli przeżyje, będzie kaleką. A on potem jeszcze przez 20 lat posługiwał w pełni sił. W tych wszystkich wydarzeniach widziałbym Opatrzność Bożą, która przez cały czas mu towarzyszyła.
W ostatnich latach ksiądz prymas często odwiedzał naszą diecezję. Był Honorowym Obywatelem Łowicza i Skier-niewic. Przyjeżdżał tu chętnie?
– Przyjaźń kardynała z Łowiczem rozpoczęła się, kiedy został mianowany prymasem. Wówczas rokrocznie przyjeżdżał do kolegiaty łowickiej na przyjmowanie życzeń bożonarodzeniowych. Wtedy wracaliśmy najczęściej z Gniezna. W Łowiczu robiliśmy przystanek. I proszę sobie wyobrazić, że było tu tak, że prymas siadał przy ołtarzu, a kolejka Łowiczaków w strojach regionalnych ciągnęła się aż na zewnątrz. Każdy z nich dźwigał jakiś dar, z którym podchodził do prymasa, ciesząc się z jego obecności. Zresztą prymas pierwszy ingres odbył, oczywiście, do Gniezna, ale potem, jadąc do Warszawy, zanim został wprowadzony do katedry warszawskiej, odbył ingres do kolegiaty łowickiej. Jego więź z tą ziemią dojrzewała.
Podczas jednej z ostatnich uroczystości ku czci św. Wiktorii ksiądz prymas powiedział: „Popatrzcie na Łowicz!”.
– Myślę, że na tamto spotkanie dziś możemy popatrzeć, jak na jego swoisty testament, który nam pozostawił. Szedł wówczas z nami w procesji. Przyprowadził nas na rynek, gdzie wysłuchał hymnu państwowego, patrzył na flagę, na miasto. Potem zaś uczestniczył w tej wspaniałej Mszy św., podczas której w homilii wypowiedział słowa: „Popatrzcie na Łowicz! Jak w Łowiczu potrafią w harmonii dziękować za różne dobre rzeczy: religijne i społeczne”. Te proste słowa, które nam zostawił, musimy wypełniać. Zapewniam: on tu dobrze się czuł i chętnie tu przyjeżdżał. Będąc, podziwiał i gratulował. Myślę, że jego więzy z naszą diecezją nie zakończą się wraz z jego śmiercią.•
Agnieszka Napiórkowska