Taka się maniera zrobiła ostatnio, że co który znaczniejszy duchowny zdradza powołanie, zaraz się tym chwali.
15.01.2013 15:33 GOSC.PL
Ojciec Krzysztofowicz, znany dominikanin...
Znany? Ja go nie znałem, moi znajomi też nie. Ale teraz wszyscy go znamy. Zasłynął na całą Polskę nie tym, co robił przez kawał swojego życia, ale tym, że się tego zaparł. Odchodząc z zakonu i z kapłaństwa, zamieścił w internecie „pożegnanie”. Zwrócił się do świata tymi słowami: „Wierzę w Boga, który stoi po stronie życia i miłości. Zwyczajnego życia i zwyczajnej miłości. I mam takie głębokie poczucie, że się w końcu odważyłem, by żyć i kochać. Że nareszcie dojrzałem do miłości”.
Nawet ładnie to brzmi. Ja słyszałem też dobry kawałek. Podstarzały facet, który porzucił żonę, z którą przeżył wiele lat, i z którą miał kilkoro dzieci, powiedział o swojej nowej, młodej „miłości”: „Ona jest taka piękna, że Bóg mi to wybaczy”.
No jasne. Każdy, kto podejmuje decyzję trwałego życia w grzechu, do tej decyzji musi dorobić sobie jakąś „teologię”, inaczej by zwariował. A gdy robi to duchowny, tę teologię umie dorobić już taką, że się ludziska popłaczą. I pewnie niejeden to kupi, a wielu pokiwa głowami i powie: „Nie osądzajmy, to przecież człowiek, każdy ma prawo do szczęścia”.
Oczywiście, „kto stoi, niech baczy, by nie upadł”. Nikt nie może być pewien siebie, bo pokusa wsparta własną pychą załatwiła już nie takich mistrzów. Więc, owszem, nie osądzajmy. Ale na litość Boską, niech ci, co zdecydowali się żyć w upadku, nie podsuwają nam gotowców z osądem samych siebie! Niech nie piszą łzawych elaboratów o tym, jak to teraz dojrzeli do miłości, bo to się dopiero okaże. Za lat parę, gdy się już o. Jacek zorientuje, co znaczy żyć w świecie, z dala od sakramentów i wśród tych, co nieszczególnie Boga kochają – wtedy dopiero będzie wiedział, co wybrał i w co wdepnął. I wówczas niech dopiero mówi o dojrzałości do miłości – jeśli mu to przez gardło przejdzie.
Bo jak na razie, to przekazał nam, między ładnie brzmiącymi słowami, tylko taki komunikat, że do tej pory był rozpaczliwie niedojrzały. Że przez te lata nauczania w imieniu Kościoła, nie nauczał we własnym imieniu. Tak się to czyta.
Można i trzeba rozumieć ludzką słabość i grzeszność, ale nie można robić z niej cnoty. Skoro odchodzi, to niech odejdzie. W ciszy. Bez trąbienia dookoła, bez pisania nadętych epistoł. Upadłeś, człowieku, to wstawaj. Ale skoro chcesz leżeć, to nie gadaj, że fruwasz.
Bo cokolwiek by odchodzący zakonnik nie gadał, pozostaje faktem, że – co sam jasno zasugerował – wchodzi w związek z kobietą. Będzie to zatem związek cudzołożny. Nie zawrze z nią ślubu, bo śluby już złożył – i to wieczyste.
Jeśli teraz dopiero dojrzał do miłości, to co robił przez ostatnie ćwierć wieku? Czym były kazania o miłości Bożej, czym rozgrzeszenia w imię Jego miłości, czym modlitwy i posługa sakramentów?
Przy okazji taka informacja dla tych, co lubią o całe zło oskarżać celibat: nawet gdyby Kościół zniósł go dla księży diecezjalnych (bo może to zrobić), to zakonnicy i tak nie mogliby się żenić, bo celibat jest koniecznym elementem życia zakonnego.
Więc darujcie sobie jazgot o celibacie przynajmniej tym razem.
Franciszek Kucharczak