Adwent to czas tęsknoty. Czas bliski wszystkim, którzy żyją w poczuciu niespełnienia.
02.12.2012 12:32 GOSC.PL
Z różnych powodów. Niespełnieni w małżeństwie, w karierze zawodowej, w relacjach z rodziną, z dziećmi, przyjaciółmi, w powołaniu zakonnym, kapłańskim. Zawsze coś nas uwiera, zawsze coś jest nie tak, jak być powinno. Na co dzień zagryzamy zęby i ruszamy do codziennej gonitwy. Nie ma czasu na rozczulanie się nad sobą. Każdy dzień złożony z tysięcy obowiązków. Coraz trudniej wyrobić z tym wszystkim. Pomagamy więc sobie apapem, gripexem, neospasminą. Czasem jeden, no najwyżej dwa, kieliszki na znieczulenie. Łapiemy się na układaniu mimowolnie innych scenariuszy życia, przecież gdyby to i tamto wtedy się wydarzyło, wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Może z kim innym, gdzie indziej… byłbym szczęśliwszy. Co to wszystko ma wspólnego z Adwentem?
Odprawiając dziś pierwszą adwentową Mszę moje myśli krążył wokół tego, czy ta kolejna kościelna zmiana dekoracji (inne śpiewy, wieniec adwentowy, fioletowe szaty, dekoracja na roraty) ma się jakoś do mojego życia. Czy to się dzieje obok mnie czy oznacza też coś dla mnie? Co mówi mi Kościół dając mi kolejny Adwent w życiu? Czy nie uodporniłem się na to wszystko? Czy rutyna, zapatrzenie w siebie, w swoje problemy i grzechy, nie przesłoniły mi światła, które pokazuje mi mój Kościół?
Jak to właściwie jest? Skoro mamy w Adwencie wołać „Marana tha! Przyjdź, Panie!”, czy to znaczy, że Go nie ma tutaj, teraz? Jeśli traktujemy tę modlitwę na serio, to tak. Ale przecież wierzymy, że jest z nami, bo tak nam obiecał. Mamy Jego Słowo, Eucharystię, sakramenty… Ale niedosyt pozostaje. Dodajmy szczerze, dość potężny! Wiara mówi, że w tych znakach On daje nam siebie. Owszem. Ale te znaki jednocześnie jakoś Go ukrywają. Może są po to właśnie, by zatęsknić za spotkaniem pełnym, bezpośrednim, face to face. Paradoks bliskości i oddalenia, wiary i zwątpienia, już przyszedł i jeszcze nie Go nie ma. Adwent mówi mi, że to napięcie jest normalne, że muszę nauczyć się z nim żyć, że jesteśmy w drodze, ale On kiedyś przyjdzie wreszcie tak, że wszystko mi wyjaśni, ułoży, uspokoi. Że się wreszcie spotkamy tak, że czas nie będzie już nas niepokoił.
Jak to wszystko się ma do mojej codzienności? Tłumaczę to sobie tak, że wszystkie moje życiowe niespełnienia są stanem normalnym. Adwent uczy realizmu. Zgody na siebie, akceptacji przebytej drogi, pogodzenia się z tym, że nie mam do dyspozycji kilku alternatywnych wersji życia, które mogę dowolnie testować. „Jest, co jest. Mówi miłość” – dźwięczy w uszach werset z wiersza Ericha Frieda. A zarazem Adwent mówi: „to co jest, to nie wszystko”. Czyli tęskniąc, marząc, cierpiąc, czując głód – jesteś w porządku. Nie musisz wstydzić się przed Bogiem nielogicznych podszeptów serca. Coś w nas ciągle wyrywa się gdzie indziej, do jakiegoś innego, lepszego świata. Tak jest dobrze. Wiara mówi, że czeka cię coś większego niż myślisz. Tylko nie pozwól, by twoje niespełnienia przemieniły się w gorycz, która zatruje cię smak życia. Nie zmienisz świata, nie zmienisz innych. Możesz zmienić tylko siebie. Nadzieja oznacza to, że żyjemy pogodzeni z głodem serca i zarazem wierni drodze. A każda droga z natury ogranicza, ale prowadzi do celu. Nie próbujemy więc naszych wszystkich pragnień na siłę zaspokoić byle czym i od razu, nie próbujmy ich też sztucznie dusić, udawać, że ich nie ma. „Wciąż do przodu, gdzieś wyrywa głupie serce”. Tak to było? Słusznie, niech wyrywa do przodu, czyli w stronę przyszłości. Ale niech pamięta, że „nieskończoność, której człowiek pragnie, może przyjść tylko od Boga” (B16).
Więc właśnie tam, gdzie uwiera cię życie, gdzie jest twój ból i niespełnienie, tam zaczyna się twój osobisty Adwent. Tam, niech twoja samotność przemienia się w modlitwę „Panie, przyjdź!”. Jak powiada Simone Weil „tego, co najcenniejsze się nie szuka, ale się oczekuje”. Panie, daj nam mądrość serca!
ks. Tomasz Jaklewicz