Okładka magazynu “New Yorker” z 2008 r., przedstawiająca prezydenta Obamę w turbanie i stroju muzułmańskim wraz z żoną w wojskowych butach i z karabinem maszynowym, została w Stanach Zjednoczonych uznana za kontrowersyjną. Miała podobno walczyć z zakorzenionymi w strachu prawicowymi stereotypami. Wygląda na to, że przy okazji pokazała jednak trochę prawdy o żonie prezydenta.
Michelle Obama nie jest łagodną i przykładną matką i żoną w rozpinanym sweterku, ale wojowniczym i apodyktycznym doradcą prezydenta. Tak przynajmniej wynikałoby z książki Edwarda Kleina, redaktora „Newsweeka” i „New York Times Magazine”. Choć książce można zarzucić cytaty ze zbyt wielu anonimowych rozmówców, informacje dotyczące żony prezydenta wydają się układać w pewną całość. Lansowanemu przez media wizerunkowi kobiety stroniącej od polityki, zaangażowanej wyłącznie w wychowanie córek i walkę z otyłością Amerykanów, Klein przeciwstawia gniewną radykałkę, z której zdaniem musi się liczyć prezydent. Dodaje, że Obama często jest niezadowolona, zazdrosna, sarkastyczna i niezwykle dumna. A źródła cech jej charakteru szuka w doświadczeniach życiowych.
Wygląda na to, że powodów do skutkujących poczuciem niesprawiedliwości losu potencjalnych urazów z czasów dzieciństwa może być wiele. Michelle o panieńskim nazwisku Robinson wychowała się w skromnej rodzinie w South Side, biednej dzielnicy Chicago, znanej również z przestępczości. Jej przodkami byli murzyńscy niewolnicy. W młodości przyszła prezydentowa wstydziła się pracy ojca, który kierował okręgiem wyborczym i był odpowiedzialny za zbieranie głosów dla Demokratów. Prawdopodobnie już jako dziecko poznała brudną chicagowską politykę, znaną w całym kraju z procederu fałszowania wyborów. Jej ojciec pracował w sektorze publicznym, matka zajmowała się domem. Kiedy dorosła, dostała pracę jako prawnik w administracji burmistrza Chicago Richarda Daleya, załatwioną przez Valerie Jarrett, obecną doradczynię prezydenta.
Klein opisuje również pracę dla chicagowskiego szpitala, któremu Michelle zaoszczędziła miliony dolarów odsyłając osoby nieubezpieczone do innych, pobliskich placówek medycznych. Praktyka ta została przez American College of Emergency Physicians skrytykowana jako pozbywanie się niewygodnych pacjentów poprzez wybieranie bogatych i odrzucanie biednych (to tak à propos haseł o równym dostępie i sprawiedliwości społecznej, którymi skrajnie lewicowa Michelle lubi się posługiwać). Żona prezydenta zajmowała również stanowisko w zarządzie TreeHouse Foods, Inc., firmy zaopatrującej sieci marketów Walmart w produkty żywnościowe, np. zupy w puszkach, sosy, czy napoje w proszku, które niezupełnie można nazwać zdrowymi. A zdrowe jedzenie jest praktycznie religią pierwszej damy USA, pieczołowicie walczącej z otyłością wszystkich Amerykanów, a zwłaszcza tych najmłodszych. Wygląda na to, że to zaangażowanie nie do końca wypływa z uczciwych pobudek i troski o zdrowie rodaków. Z książki Kleina wynika, że Michelle Obama po prostu nie znosi ludzi grubych. Takie zdanie wypowiada Oprah Winfrey, która zresztą uważa, że dlatego niechętnie jest widziana Białym Domu. Jako kobieta bogata i zadowolona z życia, ale o rubensowskich kształtach, ma stanowić zły przykład dla murzyńskich dzieci.
Obecnie Michelle stara się utrzymać wizerunek osoby brzydzącej się polityką, jednak całe, szczególnie dorosłe życie była z nią przecież związana i to często z własnego wyboru. Pomimo, że w rozmowie z żoną ówczesnego prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego wyznała, że życie w Białym Domu to piekło, trudno uwierzyć, że aż tak bardzo nie podoba jej się los pierwszej damy. Cały sukces materialny, z którego zresztą czerpie pełnymi garściami, zawdzięcza przecież polityce. Często wyjeżdżała na wakacje z kilkudziesięcioosobową świtą, wybierając bardzo ekskluzywne cele podróży. Podczas gdy poprzedni prezydenci odpoczywali raczej na swoich własnych ranczach, ona, w środku recesji podróżowała z córkami do Hiszpanii. Jak podaje Klein, od sierpnia 2010 do sierpnia 2011 r. spędziła na wakacjach 42 dni, podczas gdy zwykli Amerykanie mogli cieszyć się 2 tygodniami urlopu w roku (jeśli mieli pracę).
Większość czasu prezydentowej upływa na rozrywkach, siłowni, grze w tenisa oraz kontrolowaniu Białego Domu. Wraz z Valerie Jarrett tworzy w nim swoistą atmosferę strachu, co tłumaczy dużą rotację personelu. To ona forsowała ustawę zdrowotną Obamacare, pomimo zupełnego braku jej poparcia wśród Republikanów i słabego wśród społeczeństwa. Również ona, wbrew sugestiom obecnego szefa kancelarii prezydenckiej Rahma Emanuela i wiceprezydenta Joe Bidena, namówiła Baracka Obamę na przymuszenie Kościoła Katolickiego do finansowania środków poronnych, antykoncepcji i sterylizacji.
Wygląda na to, że para Michelle i Barack Obama ma dużo więcej wspólnego z Hillary i Billem Clintonami. Z tą różnicą, że o politycznym zaangażowaniu obojga małżonków Clintonów wszyscy wiedzą, a Obamowie chcą ten fakt ukryć. Obie pary nie znoszą się z wzajemnością. Może czeka nas ich małżeńska bitwa o wpływy?
Artykuł pochodzi z portalu www.pch24.pl
Natalia Dueholm