Kiedy rok temu mijałem pomnik Octave'a Lapize'a, pomyślałem, co on dzisiaj mógłby powiedzieć tym, którzy wykoślawiają tworzoną przez niego historię
28 maja Luksemburczyk Andy Schleck ma odebrać laur oficjalnego zwycięzcy Tour de France 2011 roku. Około 10 miesięcy po starcie tego wielkiego wyścigu zawodnik jeżdżący w barwach Saxo Banku sam mówi, że nie ma wielkich powodów do radości. Chciał wygrać w sportowej walce, do końca wierzył, że Alberto Contador, któremu odebrano zwycięstwo, grał uczciwie.
Przykra to sytuacja. Tour de France to przecież wielka historia. Wyścig jest trzecią najchętniej oglądaną imprezą świata – po Mistrzostwach Świata w Piłce Nożnej i igrzyskach olimpijskich. A z drugiej strony pod przykrywką wyścigu kolarskiego toczy się też inna znacznie mniej prestiżowa pogoń – nieuczciwych sportowców i komisji antydopingowych.
W tym wyścigu tym razem przegrał Contador. Jednak trudno jakoś cieszyć się, że oszusta zdemaskowano. Stracił co prawda jeszcze 9 innych zwycięstw, które odniósł w 2011 roku, ale odebrał coś, czego żadna komisja nie przywróci. Zarówno kibicom jak i Schleckowi – odebrał satysfakcję z brania udziału w autentycznych sportowych zmaganiach.
Historia francuskiej Wielkiej Pętli sięga początku XX wieku. Pierwsze wyścigi to mordercze zmagania z samym sobą. Niemalże epicka walka kolarzy z 300-400 kilometrowymi etapami wiodącymi przez górzyste terytorium Francji. W 1910 roku wyścig pierwszy raz wjechał w niedostępne Pireneje. Tryumfował wówczas Octave Lapize. Do dziś jego pomnik stoi na znanej wszystkim kolarzom Col du Tourmalet. W ubiegłym roku miałem szczęście przejechać fragmenty trasy wielkiego Touru. Na podjeździe pod przełęcz Tourmalet i pomnik Lapize'a widziałem napisy motywujące zawodników do walki.
Chciałem, jak wielu innych spotkanych po drodze kolarzy-amatorów, sam dotknąć historii światowego sportu. Kiedy mijałem pomnik Lapize'a, pomyślałem, co on dzisiaj mógłby powiedzieć tym, którzy wykoślawiają tworzoną przez niego historię. Przykre jest, kiedy wielokrotnie przekonujemy się, że walka na sportowych arenach (nie tylko na kolarskich trasach) to czysta fikcja.
Nie tak dawno w kontekście zbliżających się Mistrzostw Europy w piłce nożnej kard. Kazimierz Nycz mówił, że za mało zastanawiamy się dziś nad duchowością sportu. To prawda. Duchowy element sportowej rywalizacji gubi się pod grubą warstwą komercji. Wielkie pieniądze, oglądalność, sława, wpływy z reklam wypaczyły to, co w uprawianiu sportu jest najbardziej pociągające: zmaganie z samym sobą i własną słabością. Co pomyśleć o kimś, kto tę słabość próbuje pokonać nieuczciwymi sposobami? To przecież oszustwo. Nie tylko rywali, komisji, kibiców, ale przede wszystkim samego siebie. Jaką satysfakcję może dać zwycięstwo odniesione dzięki sztucznemu „wspomaganiu”.
Niestety coraz częściej, kiedy oglądam sportowe zmagania, mam wrażenie, że to wszystko nie ma większego sensu. Owszem, widowisko jest, ale czy autentyczne? Nie sądzę. Wydaje mi się, że chcąc szukać autentycznych przeżyć sportowych, niech lepiej obejrzy zmagania dzieci na boisku, albo samemu zacznie sportem zajmować się czynnie – a nie tylko z pozycji kanapowego eksperta.
Jan Drzymała