Czego się boicie? Oni nam niczego nie mogą zrobić. Co najwyżej zabić – mówił charyzmatyczny kapłan, profesor KUL-u. Potem zakasywał postrzępione rękawy sutanny i z ministrantami szedł zrzucać węgiel.
Rok 1950. Do parafii św. Marii Magdaleny w Tychach przychodzi neoprezbiter. Wysoki i szczupły ksiądz w okularach od razu zwraca uwagę parafian, bo „coś” go wyróżnia. Tylko co? Niby nic szczególnego, ale w nowym księdzu ludzie dostrzegają jakiś potencjał. Jednak parafianie nie mogą jeszcze wiedzieć, że mają u siebie rewolucjonistę, który porządnie zatrzęsie Kościołem w Polsce i ludzkimi sumieniami. I że za pół wieku niejeden człowiek będzie się modlił za wstawiennictwem sługi Bożego ks. Franciszka Blachnickiego, błagając o cud.
Co takiego niezwykłego cechowało tego kapłana, że dziś jest kandydatem na ołtarze? Nie on jeden wyróżniał się pobożnością czy duszpasterską aktywnością. Doświadczył traumatycznych przeżyć wojennych? Nie na nim jednym odcisnęły one swój ślad. Ale Bóg wybrał właśnie tego chudego księdza ze Śląska, by objawić swoją chwałę; swoją świętość; by stworzyć nowe podwaliny Kościoła w reżimowym systemie, w którym każdy głębszy oddech religii miał być zduszony.
Druzgotanie bożków
– Jaka była ta świętość ks. Blachnickiego? – pytamy bezpośrednich świadków jego życia. – Zwyczajna, więc niewidoczna – odpowiada ks. Henryk Bolczyk, wieloletni moderator Ruchu Światło–Życie. – Nie poruszałem się przy nim jak przy świętym, ale zachwycało mnie jego kapłaństwo, imponowała charyzma, rozumienie Kościoła. Swoją wiarą przerastał nas o głowę. – To była wiara konsekwentna. Ojciec sam ją tak określał – dopowiada Agata Przyłucka z Instytutu Niepokalanej Matki Kościoła, obecna przy ks. Blachnickim do jego śmierci w Carlsbergu w Niemczech, 27 lutego 1987 r.
Nie chodził po omacku. Światło wiary, które Bóg zapalił w jego duszy w momencie nawrócenia (17 czerwca 1942 r., w katowickim więzieniu, podczas oczekiwania na wykonanie wyroku śmierci), nie zgasło aż do śmierci. Wszystko, co miało miejsce w jego życiu do tego momentu, ks. Franciszek nazwał: „druzgotaniem bożków”. Wszystko potem: objawieniem miłości, przywróceniem sensu życia. „Od tej chwili, kiedy On przywrócił mi wzrok, nigdy nie było dla mnie problemu wiary”, napisał po latach. – Nie myślałam o Ojcu jak o świętym, kiedy przebywałam z nim na co dzień – przyznaje Agata. – Ta aureola nie rzucała się w oczy. Dużo się modlił. Choćby nie wiem jak był wieczorem zmęczony, zawsze długo klęczał w kaplicy. Nawet po podróży, nawet gdy pod koniec życia poruszał się na wózku inwalidzkim. Wtedy też był bardzo cierpliwy. Nie uprzykrzał nam życia, ale cały czas biły od niego pogoda ducha i zawierzenie. Często pytał: „Czego się boicie? Oni – czyli władze komunistyczne – nic nam nie mogą zrobić. Co najwyżej zabić”. Podobnie reagował na nasze lęki o codzienne potrzeby. Zawsze wierzył Bogu i drugiemu człowiekowi. Twierdził, że warto ufać, nawet jeśli to zaufanie czasem zostaje nadużyte.
Przywilej proroków
– Ojcu od samego początku zależało, żeby Msza nie była odprawiana byle jak – opowiada Dorota Seweryn, jedna z najstarszych i najbliższych współpracownic ks. Blachnickiego, ówczesna parafianka z Tychów. Od Soboru Watykańskiego II dzieliła go dekada, a ks. Blachnicki już stawiał na liturgię piękną w sprawowaniu i zrozumiałą w odbiorze. To cecha i przywilej proroków, że zawsze są o jeden krok do przodu. Oficjalne dogmaty potwierdzają jedynie to, co ci pierwsi intuicyjnie czują i realizują. Liturgii uczył najpierw ministrantów. To oni są najbliżej ołtarza, mają zatem być świadomi, co się na nim dokonuje. Opiekun uszył dla nich jednolite stroje liturgiczne, prowadził ich formację duchową, tłumaczył każdy gest, słowo wypowiadane podczas Eucharystii. W domu parafialnym ustawił stół i na tym prowizorycznym ołtarzu odprawiał Msze św. w języku polskim, twarzą do chłopców. To już było prawdziwe trzęsienie ziemi. Chłopcy czuli, że ktoś zajmuje się nimi na serio, że ich służba przy ołtarzu to nie tylko sposób na przetrwanie dzieciństwa i młodości. Z początkowo kilkunastoosobowej grupy w ciągu roku zrodził się potężny, ponadstuosobowy zespół ministrantów. To oni stanęli u podstaw rodzącego się Ruchu Światło–Życie, ruchu odnowy żywego Kościoła.
Aleksandra Pietryga, ks. Paweł Łazarski; GN 8/2012 Katowice