W środę wieczorem w swoim krakowskim mieszkaniu zmarła wielka polska poetka – Wisława Szymborska. Jej wiersze żyją w naszym języku. Nie tylko ten, jakże dziś mocno brzmiący: „Nic dwa razy się nie zdarza”.
01.02.2012 23:22 GOSC.PL
Bo drugi raz nie zdarzy nam się Wisława Szymborska, poetka, eseistka, mistrzyni limeryków, krytyczka literacka, felietonistka ze słynnych „Wiadomości Literackich”. Przez przyjaciół pieszczotliwie nazywana „Wisełką”. Ale zawsze może nam się zdarzyć, że zaczniemy zaglądać do Jej wierszy. Że będziemy poznawać ją w ten sposób po raz drugi i trzeci.
„(…)Nie ma takiego życia
Które by choć przez chwilę
Nie było nieśmiertelne
Śmierć
Zawsze o tę chwilę przybywa spóźniona.
Na próżno szarpie klamką
Niewidzialnych drzwi.
Kto ile zdążył,
Tego mu cofnąć nie może”
Tak napisała w wierszu „O śmierci bez przesady” . O śmierci, która nie zna się na żartach, w rozmowy o naszych planach na jutro „wtrącającej swoje ostatnie słowo”. Ale autorka „Ludzi na moście” przecież w jakiś sposób wykpiła opisywaną przez siebie śmierć – została nieśmiertelna w swoich wierszach.
Już od jakiegoś czasu znaki na niebie, a raczej ziemi, sygnalizowały, że ze zdrowiem Noblistki nie jest dobrze. Jeszcze jesienią zeszłego roku jak wszyscy, nie korzystając z przywilejów wieku i dokonań, stała w kolejce do obrazów Turnera w Muzeum Narodowym w Krakowie. Ale już chwilę później wszyscy usłyszeliśmy o operacji serca w szpitalu w Prokocimiu. Od znajomych poetów dowiedziałam się, że to poważny zabieg usunięcia tętniaka aorty. Powoli dochodziło do nas, że coś może stać się Jej – niezniszczalnej, zawsze mobilnej, potrafiącej siedzieć z przyjaciółmi długo w noc, palącej i pijącej koniaczek, jakby czas jej nie tykał. A tu zegar zaczął tykać ostrzegawczo. W zeszły piątek odebrałam telefon od kolegów pisarzy: „Jest bardzo słaba. Wróciła ze szpitala do swojego krakowskiego mieszkania, z tzw. złymi rokowaniami”.
Żyła 89 lat. Dwa lata temu, podczas uroczystej premiery tomiku „Tutaj” w krakowskiej Filharmonii, weszła na scenę jak młoda dziewczyna i z żartobliwymi komentarzami czytała swoje wiersze. Delikatna, krucha, zawsze jakby trochę zawstydzona, no i niezmiennie stanowczo protestująca, że lepiej normalnie z nią rozmawiać, a nie od razu namawiać na udzielanie jakiegoś wywiadu. Tak właśnie powiedziała mi przed laty w Dworku Łowczego w Krakowie, podczas promocji numeru „Nagłosu” z Jej wierszami. Konsekwentnie stroniła od dziennikarzy i rozgłosu. Nawet tuż po Noblu, podczas przymusowego, bo czekali wielbiciele, spotkania w Teatrze Starym w Krakowie tylko czekała, żeby owacje i aplauzy jak najszybciej się skończyły. Nie poddała się presji sławy. Sama chodziła na zakupy, jeździła tramwajami, grała w „ogona”, wysyłała śmieszne, wyklejane przez siebie kartki do znajomych i „zmuszała” ich, najczęściej podczas podróży – do pisania limeryków. Żeby samemu się śmiać i skłonić do śmiechu innych. Bo przecież do życia i pisania dobrej poezji – co powtarzała za przyjacielem po piórze – Czesławem Miłoszem – trzeba mieć duży dystans.
Urodziła się w Kórniku pod Poznaniem, ale całe życie związała z Krakowem. Nie ukończyła rozpoczętej polonistyki, ani kolejno rozpoczętej – socjologii. W 1996 dostała nagrodę Nobla. Właśnie wtedy zaczęto wyciągać na forum wszystkie Jej przewinienia z tzw. minionego okresu. Nie chciałam dziś o tym pisać, ale nawet teraz, w chwili żałoby, czytam przypominane w Internecie Jej wiersze na cześć PZPR. Więc, żeby uprzedzić wszystkich „rozliczających” – w lutym 1953 wraz innymi 52 osobistościami świata kultury podpisała tzw. Rezolucję Związku Literatów Polskich w Krakowie w sprawie tzw. procesu krakowskiego. Podpisanie jej było na rękę władzy komunistycznej, która w pokazowym procesie księży kurii krakowskiej demonstrowała swą przewagę nad Kościołem katolickim. Nie ma jak usprawiedliwiać tych faktów. Tylko sama Poetka wie, ile kosztowały Ją te „czarne strony” życiorysu. Jedno jest pewne – nie wycierała linijek z tymi faktami ze swojego życiorysu.
Przyjmowała wyliczanie swoich win od krytyków, czytelników, ale też legitymujących się chrześcijańskim światopoglądem kolegów po piórze.
Na szczęście więcej było tych, którzy kochali Jej wiersze. Wracali do nich, bo pisała o naszych zwykłych, ale powszechnych doświadczeniach. O strachu przed wizytą u lekarza, o snach, o żuczku leżącym na drodze, o kocie, ze względu na którego nie można umrzeć, o obieraniu cebuli, pomyłce, fotografiach. O czym tylko się nie pomyśli, przychodzą na myśl cytaty „z Szymborskiej”. Tak mocno została w naszym języku i świadomości. Podnosiła do rangi niezwykłości nasze rutynowe codzienne działania. Ale zarazem kwestionowała ich pozorny schematyzm, przewrotnie odkrywając „drugie dna” . Zadawała pytania, wciągając nas w grę z językiem. Stawiała na umysł, ale zawsze wyobrażała sobie, co by było, gdyby nas zawiódł. I pod podszewką wiedzy o mechanizmach rządzących naszym życiem ukrywała emocje – miłość do ludzi i świata, który opisywała. Publikowała niedużo. Mówiła, że najważniejszy przy pisaniu jest kosz, do którego wyrzuca złe wiersze. Dobrze, że tyle z nich ocalało w tomikach.
W ostatnim tomie „Tutaj” Wisława Szymborska pisze w wierszu „Ella w niebie” jak to Pan Bóg się cieszy, witając Jej ulubioną czarnoskórą śpiewaczkę. Taką jaka była na ziemi – z genialnym głosem i dużym, niekształtnym ciałem „rozśpiewanej kłody”. Ale On kocha Ją jaka jest. I tak też – można dopowiedzieć - kocha Wisławę Szymborską. – Myślę, że jeden dobry wiersz odkupi kilka moich złych uczynków – mawiał Czesław Miłosz. Nie przez przypadek te słowa przypomniały mi się dziś, kiedy zmarła Królowa polskiej poezji.
Barbara Gruszka-Zych