I wówczas zrozumiał, że to ciało pod tkaniną i dusza pod ciałem są w istocie nie gojącą się, otwartą raną.
Mogę coś zacytować? To fragment, który nie daje mi spokoju. Wraca jak bumerang. Ojciec Joachim Badeni opowiadał o bezradnych próbach przekazania doświadczenia religijnego. „Kto tego nie doświadczył nic nie zrozumie. Nic a nic” – wzruszał ramionami. Markowi Stokowskiemu się udało. Wyraził niewyrażalne. Oto fragment jego znakomitej powieści „Stroiciel lasu”.
(...)
Kilkanaście metrów dalej, na zwalonej sośnie siedział człowiek. Siedział tyłem do sublokatora spod 12-tki, pochylał się lekko i wodził patykiem po ziemi. Ubrany był w rodzaj tuniki, sięgającej aż do kostek. Na ramiona opadały mu splątane, ciemne włosy. Przypominał bezdomnego a zarazem króla, samotnego władcę na wygnaniu, bez korony i bez armii.
M – podobnie jak stworzenia leśne, wodne i powietrzne – był onieśmielony obecnością bezdomnego króla. Stał i patrzył. Tym razem nie podam, ile trwało to, co robił, bo czas także się zagapił.
W osobliwym przygarbieniu siedzącego objawiała się powaga, nawet smutek. Im dłużej M patrzył, tym bardziej to widział i tym mocniej dziwił się nieznajomemu, bo sam był radosny jak kiedyś, w dzieciństwie, gdy jeździł rowerem na nowe lotnicho. Radość – teraz rzadkie i przelotne cudo w jego sercu – pochodziła z telefonicznego kamertonu i strojenia wiatrołomów i wykrotów.
Człowiek rysujący coś na ziemi, odwrócił się lekko i spojrzał przez ramię. M rozpoznał go. Od razu. Rozpoznał i zdębiał. Właśnie taki półzdębiały podszedł do zwalonej sosny na odległość szeptu i zaczął się jąkać:
– Przepraszam…
Tamten czekał, patrząc ze spokojem. M zawahał się, czy mówić dalej. Skoro już zdarzyło mu się to spotkanie, skoro mógł się zwrócić do monarchy bez korony i bez armii, to powinien był powiedzieć coś ważnego, coś naprawdę istotnego, zapytać o wszystko, co go tak głęboko nurtowało, a zapytał o coś dziwacznego:
– Czemu nigdy się nie śmiejesz?
Nadal trwała wielka cisza, roztrącona lekko jego głosem.
– Ja właściwie nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek chociaż się uśmiechnął… – wymamrotał M, niepewnie, bo nie mógł dać głowy, że przeczytał z całkowitym zrozumieniem właściwe rozdziały tej księgi, którą zostawiła siostra Dominika.
Zapytany dźwignął się z siedziska na pniu drzewa. Stanął przed sublokatorem pani Kosakowej i przytulił go do siebie, bardzo mocno.
M w ogóle przestał istnieć. To znaczy, on istniał, ale nie osobno w swojej skórze, nie oddzielnie od człowieka, który go otaczał ramionami, ani nie odrębnie od obejmującej ich zieleni. Wrócił do istnienia osobnego, kiedy poczuł na policzku wilgoć. Potem na tunice bezdomnego ujrzał plamy. M widział, jak rosną, nasycają się czerwienią. I wówczas zrozumiał, że to ciało pod tkaniną i dusza pod ciałem są w istocie nie gojącą się, otwartą raną. Odsunął się prędko – nie z odrazy, ale z lęku, że zadaje dodatkowy ból poranionemu.
Tamten stał przed M, bez słowa, i dawał odpowiedź.
Fragment z: Marek Stokowski, Stroiciel lasu, Multico, 2010
Marcin Jakimowicz