– To ludzki mięsień sercowy. W stanie agonalnym – orzekło dwoje niezależnych ekspertów. Popędziliśmy na Podlasie sprawdzić, dlaczego Bóg zostawił w Sokółce swe serce.
– Ale się księdzu porobiło. A taka spokojna parafia była… – zaczepiamy proboszcza ks. Stanisława Gniedziejkę. – Oj, tak – uśmiecha się. – Dlaczego zdecydowaliśmy się na publiczne wystawienie zakrwawionej Hostii? Bo takie było życzenie arcybiskupa, który – po zbadaniu sprawy i zasięgnięciu opinii fachowców – uznał to zdarzenie za interwencję Boga. Ludzie będą padali na kolana przed konsekrowaną Hostią. Plama krwi potwierdza tylko prawdę: to żywy Bóg. Dlaczego zostawił serce w Sokółce? Nie mam pojęcia – wzrusza ramionami ksiądz. – To tajemnica. Pana Boga pytać! Zdumiałem się, z jaką dojrzałością parafianie przyjęli to zdarzenie. Zaufali Kościołowi. Zresztą oni z dziada pradziada pielęgnują kult Eucharystii.
Ranne ptaszki
– To prawda – śmieje się siostra Julia. – Gdy byłam zakrystianką w Jeleniej Górze, pięć minut przed Mszą zauważyłam w kościele jedynie dwie kobieciny. „Chyba nie będzie dziś Mszy” – zażartowałam. „Dlaczego?” – zdumiał się ksiądz. „Mała frekwencja”. Gdy po dwóch minutach wyszliśmy do ołtarza… ławki były pełne. To dopiero punktualność! Gdy po Mszy poszłam zgasić świeczki, kościół znów był pusty. Gdy trafiłam do Sokółki pomyślałam: Msza jest o szóstej, wstanę o świcie. Gdy dziesięć po piątej podeszłam pod drzwi kościoła, stało przed nimi z trzydzieści osób! – Zegarek mi się spóźnia? – zdziwiłam się. – Nie – odpowiedzieli – zawsze przychodzimy tak wcześnie.
– Tu nawet w dni powszednie mamy aż trzy Msze. I na wszystkie przychodzą ludzie. Na porannych Mszach modli się z kilkaset osób. – dopowiada ks. Wojciech Dziubiński. Młodziutki, pochodzący z Białegostoku kapłan wie, że dziś gra z Zagłębiem jego Jaga, ale meczu nie zobaczy nawet w telewizji. Odkąd został kustoszem świątyni, ma ręce pełne roboty. A jutro – niesie gminna wieść – przyjedzie do Sokółki kilkadziesiąt tysięcy ludzi. – Jak odprawia się tu Mszę świętą? To niezwykłe doświadczenie – uśmiecha się łagodnie ks. Wojciech. Przed trzema laty, w czasie przemiany Hostii, studiował jeszcze w białostockim seminarium – Na naszych oczach dokonał się cud Eucharystii. Cierpiący Bóg pozostawił fragment swego serca. Przyjeżdża do nas wielu kapłanów z całego świata, dostajemy sporo próśb o modlitwę. I zapierające dech w piersiach świadectwa. „Ocaleliśmy z wypadku” – piszą pielgrzymi. „Rak, który rozpanoszył się po organizmie, zniknął”. Dowód? List i karta choroby podpisana przez zdumionych lekarzy.
Czy przeniesienie relikwiarza do kościoła oznacza, że cud w Sokółce został oficjalnie zatwierdzony? – Takiego potwierdzenia jeszcze nie ma – wyjaśnia ks. Andrzej Dębski, rzecznik kurii. – Możemy z całą pewnością mówić w Kościele o 132 cudach eucharystycznych. Na tej liście nie ma jeszcze Sokółki. Sprawę przekazaliśmy Nuncjaturze Apostolskiej, a sami zachęcamy do kultu Najświętszego Sakramentu. Rocznie do Sokółki przybywa ponad 100 pielgrzymek, a w ciągu dwóch lat zapisano tu aż trzy księgi z podziękowaniami.
Kiedy pędzimy w stronę Korycina, mijając rdzawe jesienne drzewa i wysuszoną szachownicę pól, po których przed wojną chłopi maszerowali do zabitej dechami Grzybowszczyzny, by ukrzyżować samozwańczego proroka Ilję Klimowicza, przypomina mi się opowieść ojca Johna Gibsona: – W 11. rozdziale księgi Ozeasza Pan mówi, że Jego serce jest zgniecione, „wzdraga się i rozpalają się Jego wnętrzności”– opowiadał amerykański karmelita. – Co ciekawe, użyte jest tam słowo, które pojawia się też w opisie... zburzenia Sodomy i Gomory! Serce Boga jest poszatkowane, starte w proch. Starte jak tatar. W kranie sennych sokólskich wiatraków słyszę wyraźnie słowa spowiednika Matki Teresy z Kalkuty: „Jego serce jest starte w proch. On tak kocha!”.
Marcin Jakimowicz