Przypadająca w niedzielę 10. rocznica ataku terrorystycznego na USA 11 września 2001 r. stała się okazją do licznych komentarzy i refleksji w mediach, podsumowujących wszechstronny bilans "wojny z terroryzmem". Przeważają negatywne oceny i pesymizm.
Autorzy artykułów w prasie oceniają minione dziesięciolecie jako "straconą dekadę". Ameryka - piszą - poradziła sobie z zagrożeniem ze strony terroryzmu islamskiego: Osama bin Laden nie żyje, Al-Kaida jest osłabiona i nie doszło w USA do powtórki ataku jak 10 lat temu. Skupiając się jednak całkowicie na wojnie z terroryzmem, zaniedbano rozwiązanie innych, wewnętrznych problemów kraju. Panuje zgoda, że Ameryka jest słabsza niż w 2001 roku, cieszy się mniejszym prestiżem i nie zapewnia swym mieszkańcom takiej pomyślności jak przedtem.
"Po atakach 11 września kraj nie myślał o swoich słabościach. Prezydent George W. Bush określił tę epokę w kategoriach wojny i opinia publiczna widziała ją w zasadzie w ten sam sposób. (...) Ataki te miały zapowiadać jedną z wielkich transformacji w historii kraju. Bush mówił o oczyszczeniu świata ze zła i niemal wszyscy Amerykanie czuli, że w życiu kraju nic nie będzie już takie samo. Następna dekada nie spełniła jednak tych oczekiwań. W większości dziedzin życia, które mają znaczenie, 11 września niczego nie zmienił" - pisze w najnowszym numerze tygodnika "New Yorker" George Packer.
W podobnym tonie refleksje na temat pokłosia zamachów snuje w "Washington Post" E.J. Dionne.
"Ataki nauczyły nas różnych rzeczy, ale niektóre z tych nauk były mylne. Ostatnia dekada oznaczała regres, który pozostawił nasz kraj słabszym, bardziej podzielonym i mniej pewnym siebie" - pisze E.J. Dionne, znany publicysta i ekspert Brookings Institution.
Obaj komentatorzy przypominają, że w ciągu ostatnich 10 lat gospodarka USA wpadła w kryzys finansowy i recesję na skalę nieznaną od wielkiej depresji lat 30. i jest rekordowo zadłużona. Ponadto nastąpiła ogromna polaryzacja polityczna, która paraliżuje reformy, a zwiększenie uprawnień rządu do inwigilacji obywateli jest przejawem naruszania praw konstytucyjnych, co kłóci się z tradycyjnymi wartościami amerykańskiej demokracji.
Packer obwinia bezpośrednio Busha za wpędzenie gospodarki w kryzys. Poprzedni prezydent - podkreśla - ogłosił "wojnę z terroryzmem", ale nie wezwał Amerykanów do żadnych poświęceń normalnie związanych z wysiłkiem wojennym. Odwrotnie - z jego inicjatywy republikański Kongres obniżył podatki, co przyczyniło się do powiększenia deficytu budżetowego.
Jednak inni politycy i instytucje także nie stanęły na wysokości zadania.
"Począwszy od wywiadu, który nie przewidział ataków, wszystkie główne amerykańskie instytucje oblały sprawdzian w dekadzie po 11 września. Media pomyliły się co do broni masowego rażenia w Iraku (nie demaskując kłamstw administracji Busha w tej sprawie - PAP). Armia nie przygotowała planu na wypadek chaosu w okupowanym Iraku. Kongres zaniedbał swoje obowiązki kontroli rządu. System polityczny nie zrodził żadnych prawdziwych mężów stanu. Finansiści i prezesi korporacji nie widzieli niczego poza krótkofalowymi zyskami" - pisze Packer.
"Administracja Busha odniosła jeden wielki sukces: nie dopuściła do kolejnego ataku terrorystycznego w Ameryce, ale spartoliła niemal wszystko inne" - konkluduje autor.
Wielu innych komentatorów uważa, że negatywny bilans dziesięciolecia nie da się w pełni wytłumaczyć wojną z terroryzmem. Packer i Dionne sugerują jednak, że niejako wyczerpała ona energię Ameryki.
Ich zdaniem, zanadto skoncentrowano się na zagrożeniu z zewnątrz, które - jak twierdzą - nie było tak duże, jak to wmówiła społeczeństwu administracja Busha rządząca USA po zamachach na World Trade Center aż do 2009 roku.
Prawicowi komentatorzy polemizują z takim poglądem. Według nich nie ma mowy o "przesadnej reakcji" na zamachy 11 września, gdyż niebezpieczeństwo kolejnego ataku ze strony Al-Kaidy było realne i tylko nadzwyczajne środki oraz wysiłek wojenny zapobiegły jego powtórzeniu.