Inteligencja śpiewa odkurzone chłopskie pieśni, a prosty lud wzdycha: „Ale wiocha!” i wraca do disco-polo.
29.08.2011 08:00 GOSC.PL
Dwa lata temu do liceum w Gilowicach koło Pszczyny przyjechali goście z Ugandy. Po nieprawdopodobnych popisach akrobatycznych zaśpiewali jedną krótką piosenkę. Ich oczy płonęły. - To może my też odpowiemy jakąś piosenką? - zaproponowała pani dyrektor. Konsternacja. Chrząknięcia zażenowania. Kilkaset osób w popłochu szukało utworu, który mogliby razem zanucić. W końcu jeden z chłopaków zaczął brzdąkać: „Mówią o mnie w mieście, co z niego za typ”. Gdy licealiści mamrotali nieśmiertelną „Whisky”, zrozumiałem jasno: nie mamy odpowiedzi na bezinteresowny śpiew Afryki. Na jej błyszczące, płonące oczy. Nasze odgrzewane od dwóch pokoleń piosenki nie wytrzymują konfrontacji z ich prostym wyznaniem.
Gdy wracaliśmy z Gilowic, fotoreporter rzucił: A co mieli zaśpiewać? „Szła dzieweczka do laseczka?” Na kilometr pachnie Cepelią…
Dobrze, że są takie miejsca jak Jarosław. Festiwal „Pieśń naszych korzeni” to impreza do tańca i do różańca. Zjeżdżają na nią pasjonaci, którzy o chorale bizantyjskim i odkurzonej przez Kapelę Brodów pieśni spod Gietrzwałdu mogą rozmawiać godzinami.
Pod rozgwieżdżonym niebem tańczą pary oświetlone blaskiem księżyca i płomieniami pochodni. Przed chwilą te same osoby przechodziły błyskawiczny kurs języka starocerkiewnosłowiańskiego. Teraz wirują w rytm oberków wygrywanych przez trio Janusza Prusinowskiego. Pasja grania, żadnego plastiku. Pięknie? Pięknie. Paradoks polega jednak na tym, że i sami muzycy i wirujący wokół sceny młodzi, to polska inteligencja. Elita z miast i uczelni. Zespół Prusinowskiego (ucznia wiejskich muzykantów, współzałożyciela Bractwa Ubogich i warszawskiego Domu Tańca, inicjatora Festiwalu Wszystkie Mazurki Świata) to świadomi muzycy, wirtuozi. Elita, zafascynowana muzyką spod strzech.
- W Polsce tańczenie wiejskich tańców to dziś największy obciach! - smutno uśmiecha się Prusinowski - Wielu twierdzi, że niżej nie można już upaść. Na Węgrzech sytuacja wygląda inaczej: społeczeństwo nie odcięło się od wiejskich korzeni.
- Byłem kiedyś na weselu. Polka wychodziła za Szkota - dopowiada Piotr Kaplita, od lat pracujący przy organizacji jarosławskiego festiwalu. - Dudniło disco-polo, jedynie w przerwach Szkoci wstawali i chóralnie odśpiewywali swe pieśni. Szkoci po prostu umieli być Szkotami. Polacy wstydzą się własnego muzycznego języka i muszą odwołać się do wzorców bałkańskich, czy celtyckich.
- Wczoraj po koncercie gruzińskim padł toast - podsumowuje Marzena Mikosz, rzecznik prasowy festiwalu - „Kiedy grzmią działa i jest wojna, nie słychać muzyki, śpiewajmy więc tak głośno, by działa się w ogóle nie odezwały!”.
Czy jest szansa, że nad Wisłą wzniesiemy jeszcze kiedyś taki toaścik?
Więcej o wykorzenieniu w „Gościu Niedzielnym” 4 września
Marcin Jakimowicz