Przyganiał kocioł garnkowi

Niemcy i Francja chcą dyscyplinować politykę finansową krajów strefy euro. Dokąd ślepy może ślepego zaprowadzić?

To było do przewidzenia: kanclerz Niemiec i prezydent Francji oficjalnie ogłosili potrzebę stworzenia gospodarczego rządu eurolandu. Angela Merkel i Nicolas Sarkozy chcą w ten sposób powiedzieć, że ratunkiem dla bankrutujących lub stojących na krawędzi bankructwa krajów, posługujących się wspólną walutą, jest centralny nadzór, który będzie skutecznie, jak przekonują, pilnował dyscypliny finansowej. O jaką dyscyplinę chodzi? Przypomnijmy, że wszystkie kraje członkowskie Unii Europejskiej, także te, które nie weszły do strefy euro, mają obowiązek utrzymywać deficyt budżetowy poniżej 3 proc. PKB, a dług publiczny nie może przekraczać 60 proc. PKB. W praktyce oznacza to m.in. walkę z pokusą nadmiernego zadłużania się państwa, ograniczanie nadmiernych kosztów jego utrzymania i rozsądną politykę socjalną. Bezmyślne zadłużanie się i życie ponad stan prowadzi mniej więcej do tego, co obserwowaliśmy ostatnio w Grecji. A zatem dyscyplina w strefie euro jest konieczna, jeśli chcemy uniknąć efektu domina (co będzie już niestety bardzo trudne). Tyle że Niemcy i Francja, występując jako liderzy odnowy dyscypliny, nie są zbyt wiarygodni. Ani jedna, ani druga lokomotywa integracji europejskiej nie spełnia bowiem warunków, o których była mowa wyżej. Oba kraje systematycznie przekraczały limit deficytu budżetowego i… nie poniosły żadnych konsekwencji, a przecież Komisja Europejska posiada, teoretycznie, narzędzia kary i wymuszania dyscypliny finansowej. Zresztą niemal połowa członków UE przekracza limit. Najpilniejsze w zwalczaniu deficytu okazały się kraje mniejsze, jak Holandia czy Słowacja, natomiast m.in. Włochy, Niemcy i Francja jawnie ignorują przyjętą przez wszystkich dyscyplinę. Co prowadzi do coraz większego zadłużenia całej Unii (o kilkaset miliardów euro większego niż wynosi zadłużenie USA). W jaki zatem sposób Merkel i Sarkozy chcą promować dyscyplinę w strefie euro?

Otóż obawiam się, że chodzi raczej o coraz ściślejszą kontrolę i dominację nad resztą. Rząd eurolandu miałby składać się z premierów poszczególnych krajów, a jego szefem zostałby… Herman van Rompuy, obecny przewodniczący Rady Europejskiej. Już to daje jasność, kto tak naprawdę miałby głos decydujący. Przecież pan van Rompuy nie wypowiedział się chyba ani razu w miarę sensownie na jakikolwiek temat europejski, a w każdym razie nie swoim własnym głosem. Także i tym razem Merkel i Sarkozy przyznali, że to od nich „premier eurolandu” miałby otrzymać propozycje uzdrowienia strefy euro, w tym propozycję kolejnego podatku. Pytam się jednak: w jaki sposób Niemcy i Francja będą wymagać od innych i same od siebie dyscypliny, skoro do tej pory bez wstydu łamały przyjęte zasady finansowe? Projekt rządu eurolandu jest dowodem albo bezradności eurokratów, szukających recepty w coraz to nowych regulacjach i kolejnych „super-euro-ciałach”, albo raczej dowodem na dobrze przemyślany plan objęcia realnej władzy nad polityką fiskalną państw członkowskich przez grupę najsilniejszych.

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Dziedzina