Jeśli ktoś wierzy, że zaoszczędzone dzięki niższym składkom zdrowotnym pieniądze zostaną przeznaczone na rozwój polskiej gospodarki, to jest albo naiwny, albo robi to cynicznie, bo ma w tym jakąś korzyść – polityczną lub biznesową.
W ostatnich latach spotkałem się z wieloma określeniami, które dodawano do słowa „ekonomia”, aby opisać rzeczywistość gospodarczą, w której funkcjonujemy. Sam nawet kiedyś sformułowałem koncepcję ekonomii trynitarnej, czyli takiej, której filozofia oparta jest na funkcjonowaniu Trójcy Przenajświętszej oraz antropologii odwołującej się do naszego podobieństwa do Trójjedynego Boga. Od jakiegoś czasu furorę robi z kolei tzw. „sharing economy”, ekonomia współdzielenia. Ot, nie potrzebujemy już samochodu, skoro możemy go wypożyczyć wtedy, kiedy tylko będzie nam potrzebny.
Koncepcja ta ma swoje silne i słabe strony. Bo i z tym współdzieleniem różnie bywa. Nieco ironicznie można bowiem stwierdzić, że nie tak rzadko w praktyce spotykamy się z sytuacją, w której zyski też są współdzielone, tyle że naszym kosztem. Innymi słowy, jesteśmy zmuszeni zapłacić extra, żeby ktoś mógł więcej zarobić.
Na rynku co rusz pojawia się taki nowy „ktoś” w postaci pośrednika. W gospodarce mamy wiele takich instytucji, które de facto odgrywają rolę pośredników. Weźmy takie banki – udzielają nam kredytów, kreując pieniądz na mocy specjalnych uprawnień przyznanych im przez państwo, i same z siebie bardzo niewiele dokładając, potrafią bez większego własnego ryzyka zarabiać na tym niemałe pieniądze. Oczywiście kosztem klientów – w zeszłym roku było to ponad 42 miliardy złotych. Prawdziwa manna z nieba.
Inne przykłady? Otwarte Fundusze Emerytalne dostały za darmo od państwa pieniądze i nie dość, że mogły nimi obracać, to jeszcze otrzymywały za to przez długi czas ogromną prowizję. Albo firmy, które zarabiają krocie na zarządzaniu autostradami lub pobieraniu opłat za korzystanie z dróg krajowych. Wreszcie REITy, czyli fundusze na rynku nieruchomości, o których pisałem niedawno – one także za usługi pośrednictwa, które mógłby świadczyć lokalny samorząd (za który i tak płacimy), zgarniają niemałe kwoty.
Nie twierdzę, że usługi pośredników są zupełnie nieistotne. Pytam się jednak, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, czy naprawdę musimy za nie aż tak dużo płacić. I czy na pewno musimy napychać kieszenie prywatnym podmiotom żerującym na publicznych zasobach, skoro równie dobrze zadania te mogłyby realizować istniejące już podmioty państwowe.
Po raz kolejny pytanie to zrodziło mi się w ubiegły piątek, kiedy Sejm przegłosował ustawę obniżającą składkę zdrowotną dla przedsiębiorców. Większość komentatorów zwracała uwagę, że spowoduje to kolejną wyrwę w budżecie Narodowego Funduszu Zdrowia, gdzie już dziś mamy do czynienia z dziurą na poziomie 20 miliardów złotych. To zaś oznacza nic innego, jak tylko dłuższe kolejki do specjalistów. Może być tak, że w niektórych miejscach w Polsce pewne usługi staną się zupełnie niedostępne. Co więcej, nawet jeśli dziś narzekamy, że lekarze zgarnęli większość publicznych nakładów na ochronę zdrowia, to korzystając z ich usług prywatnie zapłacimy im jeszcze więcej. Nie dziwię się zatem, że kiedy zwłaszcza młodsi lekarze głośno protestują przeciw obniżeniu składki wiedząc, iż to na nich spadnie społeczny gniew za kolejki, część ich starszych kolegów i koleżanek po fachu po cichu zaciera już ręce.
Pojawiały się też głosy, że zmiana ta została przeforsowana na kilka tygodni przed wyborami, aby zyskać przychylność grupy 2,5 mln potencjalnych wyborców, którzy na dodatek znani są z tego, że zmieniają częściej niż inni swoje preferencje wyborcze. Warto zatem o nich walczyć, bo mogą przechylić szalę zwycięstwa w jedną lub drugą stronę. Trudno mi jest nie zgodzić się z takimi opiniami.
Ale gdzieś w tle dostrzegam jeszcze jeden proces. Do Polski weszły zagraniczne fundusze, które sprzedają ubezpieczenia zdrowotne. Podejrzewam, że większość z nas w ostatnim czasie miała okazję spotkać się z jakąś „atrakcyjną” ofertą ubezpieczeniową. Jestem za to absolutnie pewny, że w najbliższym czasie rozdzwonią się telefony przedsiębiorców, którym agenci reprezentujący wspomniane fundusze będą chcieli wcisnąć swoje usługi. „Wie Pan, nie wiadomo, jak to będzie z tą służbą zdrowia, trzeba zadbać o swoją rodzinę, mamy dla Pana bardzo dobry pakiet, nie musi Pan nic extra płacić, wystarczy, że zaoszczędzoną składkę zamiast do tej czarnej dziury o nazwie NFZ lub ZUS przekaże Pan nam na Pana indywidualne konto, z którego nikt inny nie skorzysta”.
Nie dość zatem, że na tych pieniądzach zbudują się kolejne lekarskie mini-fortuny, to jeszcze spora ich część zostanie w postaci zysków wytransferowana za granicę, bo przecież fundusze nie oferują swoich usług za darmo. Ponadto tzw. „ogólne warunki ubezpieczenia” rozpisane czcionką dla mrówek na kilkunastu stronach są tak skonstruowane, żebyśmy w razie potrzeby z naszych pieniędzy nie mogli skorzystać. Na tym polega w końcu ten biznes – zgarnij kasę i uciekaj. Jeśli ktoś wierzy, że zaoszczędzone dzięki niższym składkom pieniądze zostaną przeznaczone na rozwój polskiej gospodarki, to jest albo naiwny, albo robi to cynicznie, bo ma w tym jakąś korzyść – polityczną lub biznesową.
Marcin Kędzierski
Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.