Wyjątkowo perfidna trucizna w krwiobiegu Kościoła

O straszliwej duchowej truciźnie jansenizmu i o odtrutce, którą ukąszonym aplikował św. Wincenty a Paulo, mówi ks. Damian Wyżkiewicz CM.

Ten tekst czytasz w całości za darmo w ramach promocji. Chcesz mieć stały dostęp do wszystkich treści? Kup subskrypcję na www.subskrypcja.gosc.pl

Jarosław Dudała: Św. Wincenty a Paulo jest na ogół przedstawiany jako dobrotliwy dziadek z sierotką na ręku. Taki raczej dobry niż mądry... Tymczasem to był człowiek na pierwszym froncie walki z jedną z najbardziej szkodliwych trucizn, jakie kiedykolwiek zostały wpuszczone w krwioobieg Kościoła. Powodowała ona, że wierni nie postrzegali już Boga jako kochającego Ojca, ale księgowego liczącego skrupulatnie nasze grzechy, surowego sędziego, a nawet bezwzględnego oskarżyciela – co jest wyjątkowo przewrotne, bo „oskarżyciel naszych braci” to przecież biblijny tytuł szatana. Czy dobrze opisałem jansenizm?

Ks. Damian Wyżkiewicz CM: Zasadniczo tak. Jansenizm był złym odczytaniem myśli św. Augustyna. Wywodził się od pochodzącego z Niderlandów biskupa Ypres Corneliusa Jansena. Mocno dotknął także ojczyznę Wincentego – XVII-wieczną Francję. Sprawy poszły w bardzo złym kierunku do tego stopnia, że janseniści próbowali ograniczać ludziom dostęp do sakramentów, zwłaszcza do Eucharystii. Uważali, że najlepiej byłoby przyjmować Komunię tylko raz czy dwa razy do roku – a i to z wielką łaską, bo według nich człowiek jest z natury upadły i nawet Bóg niewiele może tu zmienić.

Św. Wincenty – który pracował wśród ludzi ubogich nie tylko materialnie, ale też duchowo, z ludźmi o trudnej przeszłości – walczył z jansenizmem, bo nie mógł się pogodzić z odbieraniem człowiekowi grzesznemu możliwości przystępu do Pana Boga. To mu się wręcz nie mieściło się w głowie.

W jaki sposób walczył z jansenizmem?

Przede wszystkim poprzez formację duchownych. Bo z powodu ich ignorancji czy niezdrowej pobożności jansenizm rozlewał się coraz szerzej. Trzeba pamiętać, że były to czasy, kiedy dopiero powstawały pierwsze seminaria duchowne we współczesnym rozumieniu. Księża nie mieli więc dostatecznej wiedzy i potrzebowali ciągłej formacji. Św. Wincenty co wtorek gromadził duchowieństwo Paryża. Tłumaczył księżom, jak należy sprawować sakramenty, zwłaszcza spowiedź i Eucharystię. W jednym ze swoich listów ubolewał, że kapłani nie znają nawet formuły rozgrzeszenia po łacinie. Zaniedbania były ogromne.

A fałszywy, jansenistyczny wizerunek Boga i religijność oparta na lęku szerzyły się coraz bardziej. 

Tak, to prawda. To dotyczyło także Ludwiki de Marillac, późniejszej świętej, współpracowniczki św. Wincentego i współzałożycielki Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia, nazywanych popularnie szarytkami. Ona też z początku przeżywała swoją wiarę na sposób lękowy, wręcz nerwicowy. Św. Wincenty jako jej kierownik duchowy pomagał jej się z tego wyzwolić.

W jaki sposób?

Ponieważ za bardzo się umartwiała i obciążała licznymi modlitwami, polecił jej ograniczyć te praktyki. Skierował ją natomiast w stronę pomocy ubogim. W ten sposób pokazywał jej miłość Boga do każdego człowieka. Tłumaczył, że Bóg nie może być takim strasznym sędzią, skoro stworzył wszystkich ludzi dla nieba. Podkreślał, że warto robić wszystko dla ich zbawienia, pokazując im najpierw Boże miłosierdzie.

Bardzo często powtarzał dwa zdania. Pierwsze brzmiało tak: „najpierw trzeba podać chleb ubogiemu, a dopiero potem mówić mu o Bogu”. I zdanie drugie: „można opuścić Boga dla Boga”.

To paradoksalne...

Paradoksalne i kontrowersyjne. Ale ma znaczenie praktyczne. Wincenty tłumaczył siostrom miłosierdzia, że jeżeli trzeba komuś pilnie pomóc, a w tym czasie siostry nawet mają Mszę albo jakieś modlitwy, to ich obowiązkiem sumienia jest najpierw pomoc bliźniemu, a dopiero potem dopełnienie obowiązków modlitewnych. Jak na tamte czasy, to była rewolucja duchowa.

Niewiele starszy od Wincentego a Paulo św. Jan od Krzyża mówił, że „odrobina czystej miłości jest bardziej wartościowa przed Bogiem i wobec duszy i więcej przynosi pożytku Kościołowi niż wszystkie inne dzieła razem wzięte”.

Św. Wincenty bardzo często powtarzał nam, misjonarzom, że wewnątrz mamy żyć jak mnisi, a na zewnątrz – jak apostołowie otwarci na ludzi. Umartwienia mają nam służyć, a nie nas ograniczać. Nawet nasze zakonne śluby ubóstwa otrzymały specjalne dekrety papieskie, które tłumaczyły, że ubóstwo ma nam służyć. To znaczy, że jeżeli misjonarz potrzebuje do wypełnienia misji konkretnej sumy pieniędzy – na podróż czy na utrzymanie – to ślub ubóstwa nie można go ograniczać. To była rewolucja w myśleniu na temat ślubu ubóstwa. 

Jansenizm został dwukrotnie potępiony przez papieży: w 1653 roku przez Innocentego X i potem w 1656 r. przez Aleksandra VII. Ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że do dzisiaj pokutuje w Kościele. Ciągle jeszcze mamy mnóstwo pobożności opartej na lęku, nie tylko przed światem, ale też przed samym Bogiem.

Tak. Przestrzega przed tym papież Franciszek w adhortacji „Gaudete et exsultate”. Mówi, że współcześnie bardzo wielkim problemem jest pelagianizm – a jansenizm jest właściwie odłamem pelagianizmu.

Czym jest pelagianizm?

To potępiona w starożytności herezja. Zasadniczo polega na tym, że człowiek opiera nadzieję na zbawienie na swoich zasługach.

Czyli: jeśli odmówię jeszcze jeden różaniec, jeśli jeszcze bardziej się sprężę, to wtedy Pan Bóg będzie mnie kochał i weźmie mnie do nieba?

Tak, chodzi o ciągłe, nerwicowe zasługiwanie. Przy czym janseniści uważali, że trzeba się surowo umartwiać, ale to i tak nic nie da, bo człowiek nigdy nie zasłuży na bycie blisko Pana Boga. On jest dla nas zbyt daleki, zbyt wielki.

Owszem, z filozoficznego punktu widzenia można powiedzieć, że Bóg faktycznie jest Kimś nieskończenie wielkim. Ale chrześcijaństwo polega właśnie na tym, że Syn Boży, wcielając się, zbawił nas przez Swoje człowieczeństwo. Podkreślał to św. Tomasz z Akwinu, na którym bardzo mocno bazuje św. Wincenty a Paulo.

Bez tajemnicy Wcielenia praktycznie nie ma chrześcijaństwa. Wcielenie to zbliżenie się do nas odwiecznego, nieskończonego, nieogarnionego Boga. On dotyka naszych największych ludzkich słabości. Choć sam nie ma grzechu, to jednak potrafi spotkać się z grzesznikiem i uzdrowić go.

Czyli Bóg jest nie tylko doskonały i wszechmocny, ale jest też miłosierny.

On jest pełnią miłosierdzia.

Co ciekawe, bardzo często droga do Boga prowadzi przez miłość bliźniego, doświadczenie jego pomocy. To była też droga św. Wincentego. On pokazywał Boga poprzez działalność charytatywną.

Kluczowym momentem w jego życiu było założenie przez niego pierwszego sierocińca w Paryżu. Porzucone dzieci umierały zimna, a najgorsze było to, że nikt nie chciał im pomóc. Nawet tzw. Panie Miłosierdzia, które gromadził św. Wincenty – czyli damy dworu, które chciały działać charytatywnie – wstydziły się pomagać tym dzieciom. Mówiły mu: „Ależ proszę księdza to są dzieci grzechu…”.
 
Wincenty też był pierwszym kapelanem galerników – czyli skazańców pracujących na statkach.

Sam zresztą był wcześniej niewolnikiem u muzułmanów.

Tak, to było bardzo ważne dla niego przeżycie. Uważał, że galernicy – nawet jeśli popełnili zbrodnie – nie przestali być ludźmi i mają prawo do spowiedzi i Komunii świętej. To w wielu budziło sprzeciw. Także później, kiedy jego dzieła pomyślnie się rozwijały, doświadczał ogromnego niezrozumienia. Bo np. pomagał przybywającym do Paryża ofiarom wojny domowej, należącym do „tej drugiej, złej strony”.

Dzisiaj też mielibyśmy pewnie głosy – powiedzmy delikatnie – niezrozumienia, gdyby ktoś np. próbował prowadzić akcję charytatywną na rzecz Rosjan, którzy napadli Ukrainę…

Tak. Przypomnijmy sobie też Matkę Teresę z Kalkuty. Ona swoją regułę zakonną zbudowała na regule św. Wincentego. W latach dziewięćdziesiątych podczas wojny na Bałkanach wysłała siostry na obie strony frontu. I też była oskarżana o sprzyjanie „tej drugiej, złej stronie”. A ona tylko chciała ratować ludzi, którzy cierpieli z powodu wojny. 

A Ksiądz? Jakiego Boga Ksiądz poznał?

Takiego, jak Wincenty – Boga prostego. Nasz założyciel mówił: „moją Ewangelią jest prostota”. Bóg jest miłością. O tym mówi Ewangelia św. Jana, o tym mówią jego listy. Niesamowicie mocno dociera do mnie zdanie z Pierwszego Listu św. Jana: „kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi” (1 J 4,20). To nieustannie rezonuje we mnie. I drugie zdanie z tego samego listu: „w miłości nie ma lęku”. Bóg nie może powodować lęku. 

Ja też w swoim dojrzewaniu duchowym wyzwalałem się jako młody chłopak z różnych lęków. Bardzo mi pomagało rozumienie Ewangelii przez Wincentego. Tym bardziej teraz, kiedy zbliżam się do czterdziestki – w podobnym wieku Wincenty przeżywał swoje nawrócenie – to widzę, jak bardzo ważne jest myślenie o Tym, który jest bardziej miłosierny niż sprawiedliwy.

Dobrze rozumiane miłosierdzie i sprawiedliwość wzajemnie siebie zakładają.

Tak, ale jest tu coś jeszcze. Ojciec Święty Franciszek napisał dokument, który wydaje mi się kluczowy dla zrozumienia jego pontyfikatu. To bulla na otwarcie Roku Miłosierdzia (2015-2016). Jest w niej fragment mówiący o relacji sprawiedliwości do miłosierdzia. Zawierający zdanie, które bardzo mocno mnie poruszyło i do dziś wydaje mi się kluczem do zrozumienia postawy Franciszka zarówno wobec pandemii, wojny na Ukrainie, wobec uchodźców itd. Franciszek napisał: „Gdyby Bóg ograniczył się do sprawiedliwości, przestałby być Bogiem i byłby jak wszyscy ludzie, którzy domagają się poszanowania prawa. Sama sprawiedliwość nie wystarcza, a doświadczenie uczy, że odwoływanie się tylko do niej niesie z sobą ryzyko jej zniszczenia. Z tego też powodu Bóg wznosi się ponad sprawiedliwość miłosierdziem i przebaczeniem. To nie znaczy, że umniejsza się sprawiedliwość bądź czyni ją zbędną, wręcz przeciwnie. Ten, kto błądzi, będzie musiał ponieść karę. Tyle że to nie jest ostatnie słowo, ale początek nawrócenia, ponieważ doświadcza się czułości przebaczenia.”. Te słowa wydają mi się być kluczem do zrozumienia i papieża Franciszka, i św. Wincentego i innych świętych.


Niniejszy tekst jest częścią cyklu rozmów o Bożym Miłosierdziu w ujęciu wielkich postaci Kościoła.

« 1 »

Jarosław Dudała Jarosław Dudała Dziennikarz, prawnik, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego”. Były korespondent Katolickiej Agencji Informacyjnej w Katowicach. Współpracował m.in. z Radiem Watykańskim i Telewizją Polską. Od roku 2006 pracuje w „Gościu”.