Kiedy zapomina się o grzechu, a miłosierdzie staje się jedynie wzajemnym poklepywaniem się po ramieniu, mówieniem: „nie przesadzajmy z tym naszym grzechem”, to jest to tylko pozór miłosierdzia – mówi o. prof. dr hab. Jarosław Kupczak, dominikanin, dyrektor Ośrodka Badań nad Myślą Jana Pawła II na UPJPII w Krakowie.
Jarosław Dudała: Ojciec mieszka na Stolarskiej, w sercu Krakowa. Czy częściej spotyka się tu ludzi zmiażdżonych ubóstwem materialnym czy tych, których przygniata ich własny grzech?
O. prof. Jarosław Kupczak OP: Zmiażdżenie ubóstwem materialnym jest przez wielu dotkliwie doświadczane widoczne. Ale żeby dostrzec ludzką biedę duchową, trzeba mieć przenikliwość spojrzenia, bo tej biedy często nie widać. Ona ujawnia się nierzadko w postaci pewności siebie, arogancji…
…eleganckiego garnituru…
…elokwentnej mowy, tytułów naukowych. I dopiero po chwili dostrzegamy, że mamy do czynienia ze straszliwą biedą, która w diecie, w sporcie, w posiadaniu, w pieniądzach, w rozrywce tak naprawdę szuka jakiegoś erzacu – czegoś, co może zakryć straszliwą pustkę duchową.
I to też jest sytuacja, która woła o Boże miłosierdzie.
Tak. Ale wartość miłosierdzia jesteśmy w stanie dostrzec dopiero wtedy, kiedy wiemy, czym jest sprawiedliwość. To jest bardzo mocno obecne w encyklice Jana Pawła II „Dives in misericordia”: tylko grzesznik potrzebuje miłosierdzia. Człowiek, z którym wszystko jest okej, nie potrzebuje miłosierdzia. Kiedy zapomina się o grzechu i kiedy miłosierdzie staje się jedynie wzajemnym poklepywaniem się po ramieniu, mówieniem: „jakoś to będzie”, „nie przesadzajmy z tym naszym grzechem”, to jest to pozór miłosierdzia. Dopiero kiedy wiemy, że Syn Marnotrawny naprawdę zawinił i winien jest kary, bo stracił majątek Ojca, zerwał więzy rodzinne i jego starszy brat ma prawo być wkurzony, dopiero wtedy możemy docenić wartość miłosierdzia. Powstaje pytanie, czy w epoce, w której nie ma poczucia grzechu i potrzeby miłosierdzia, człowiek potrzebuje tylko kawałka chleba i ciepłej strawy? Jest tu coś, czego mi brakuje w pontyfikacie papieża Franciszka.
Wydaje mi się, że – przy wszystkich różnicach między Franciszkiem a Jana Pawłem II – akcent położony na miłosierdzie jest elementem, który jakoś ich łączy. Papież Franciszek pewnie nie ogłosiłby Roku Miłosierdzia, gdyby uważał, że wystarczy poklepywanie się po ramieniu.
Nie to chciałem powiedzieć. Ale niebezpieczeństwo, o którym mówiłem istnieje.
Na poparcie tezy, że miłosierdzie jest dla Kościoła elementem programowym, niezależnie od ukierunkowania kolejnych papieży, przywołam zdanie Jana Pawła II z „Dives in misericordia” (nr 8): „program mesjański Chrystusa: program miłosierdzia, staje się programem Jego ludu, programem Kościoła”. Ja bym dodał, że dzieje się to zupełnie naturalnie, nieuchronnie.
Zgodzę się z tym. Oczywiście, chodzi o miłosierdzie, które nie zastępuje sprawiedliwości, ale ją dopełnia.
Jan Paweł II, choć sam chciał być nazywany papieżem rodziny, w moim odczuciu najbardziej zasługuje jednak na tytuł papieża miłosierdzia.
Tak, uratowanie dziedzictwa siostry Faustyny jeszcze w okresie biskupstwa w Krakowie, troska o to, żeby właściwie przetłumaczyć i zrecenzować teologicznie „Dzienniczek” – to było coś niezwykle ważnego dla niego.
Dlaczego? Co jest, według Jana Pawła II, kwestią centralną w orędziu Bożego Miłosierdzia?
Kluczowe dla teologii miłosierdzia Jana Pawła II jest pytanie, jak uratować człowieka. Uratować to znaczy: uwolnić go od zła. Tego zła bardzo oczywistego – czyli ubóstwa, niedożywienia, braku edukacji, biedy fizycznej, tego wszystkiego, czego dotyczą uczynki miłosierdzia wobec ciała. Kościół i bardzo wiele innych organizacji to robią. Ale jest i drugi wymiar: jak uratować człowieka od zła, które on sam czyni.
Jan Paweł II był świadkiem potworności XX wieku: najpierw w rzeczywistości okupacji nazistowskiej i Holokaustu, potem totalitaryzmu sowieckiego i komunizmu w Polsce. Zdawał sobie sprawę, że zło duchowe dotyka człowieka w sposób znacznie bardziej trudny do zdiagnozowania...
…bardziej perfidny…
… często występujący pod różnymi pozorami dobra: cieszenia się życiem, realizowania siebie. Zdiagnozowanie tego zła i wydobycie się z niego jest czymś niesłychanie trudnym. Jan Paweł II mówił o tym bardzo mocno w encyklice o Duchu Świętym: że Duch Święty, kiedy przyjdzie, przekona świat o sądzie. Ale równocześnie ten sąd, sąd sprawiedliwości nie jest Jego ostatnim słowem.
Kiedy popatrzymy na XX wiek, to widać, że zbrodnicze totalitaryzmy miały obsesję na punkcie sprawiedliwości. Nazizm uważał, że jest dziełem sprawiedliwości dziejowej. Komunizm też miał w końcu oddać absolutną sprawiedliwości tym, którzy byli ofiarami.
Miłosierdzie otwiera w inny sposób patrzenia na człowieka: różne grupy społeczne nie powinny postrzegać siebie jako pozostające w jakimś pierwotnym konflikcie i domagać się sprawiedliwości. A tak się dziś domaga np. sprawiedliwości wobec kobiet.
I nie tylko. Na tym opiera się cały tzw. wokizm.
Oczywiście. On się opiera na postulacie: „oddajmy w końcu ostateczną sprawiedliwość dawnym ofiarom”. Ale oddać tę sprawiedliwość dawnym ofiarom to znaczy: wskazać jednoznacznie ich prześladowców. A to z kolei znaczy: przeprowadzić jasną linię – jak w marksizmie – pomiędzy ofiarami i prześladowcami. A historycznie patrząc, nie jest to często takie łatwe. Mimo to, z różnego rodzaju bohaterów narodowych robi się dziś przestępców, dlatego, że np. posiadali niewolników – jak George Washington czy Abraham Lincoln. Taka
próba napisania historii od nowa tak naprawdę przedłuża tylko raniący proces przeciwstawiania sobie co raz to nowych klas ludzi.
Rozumiem, że to miłosierdzie jest jedynym efektywnym narzędziem łamania struktur zła. Jednak ludzie, którzy reprezentują środowiska prześladowane, mogą uważać jego głoszenie za rodzaj paternalizmu czy protekcjonalizmu, a nie sposób przezwyciężenia struktur wyrządzających krzywdę. To jest bardzo groźne – to jest mylenie jedynego skutecznego lekarstwa z trucizną.
Tak. Wydaje mi się, że w miłosierdziu jest przestroga przed próbą ostatecznego uleczenia raz na zawsze relacji między ludźmi. W teologii miłosierdzia jest przypomnienie, że zawsze będziemy ranić siebie nawzajem w różnych relacjach – począwszy od rodziny, od małżeństwa, od rzeczywistości parafii, Kościoła, wspólnot zakonnych i społeczeństwa. Bo nie ma takiego prawa i nie ma takich zasad społecznych, które stworzyłyby rzeczywistość, w której nie będziemy wzajemnie potrzebować od siebie miłosierdzia. Nie będzie rzeczywistości, w której nie będzie bogatszych i biedniejszych. Tych, którzy zatrudniają i tych, którzy są zatrudniani. Tych, którzy mają władzę nad innymi i tych, którzy podlegają władzy. Wszystkie te nierówności zawsze stwarzają możliwość krzywdzenia innych ludzi. Dlatego miłosierdzie – w myśli Jana Pawła II, tak jak w Ewangeliach – jest podstawową cechą życia prawdziwie ludzkiego.
Jesteśmy jak dwa jeże – kiedy się do siebie zbliżamy, to jednocześnie się kłujemy. Owszem, istnieje alternatywa, ale ona jest znacznie gorsza – to atomizacja, izolacja. Dziś mówi się już o epidemii samotności. I nie chodzi mi o bezżenność, ale o zamykanie się w wąskim, często wirtualnym świecie.
Proszę zwrócić uwagę, że epidemia samotności, z którą mamy do czynienia, tak naprawdę powoduje eksplozję przemocy. A to dlatego, że ucieczka tych dwóch jeży od siebie, zamykanie się w swojej samotności powoduje, że ludzie stracą szansę uczenia się przebywania ze sobą. A przecież oni i tak nadal będą tkwić w jakichś ludzkich interakcjach. One się mogą przenieść do internetu, ale przecież zdajemy sobie sprawę, że jaka tam następuje erupcja przemocy. Język komentarzy w mediach społecznościowych to język, którym normalnie nikt nigdy nie rozmawia.
Mam silne przekonanie, że orędzie Bożego Miłosierdzia przekazane św. Faustynie i rozpropagowane przez św. Jana Pawła II jest kluczem do rozumienia mnie samego, mojej rodziny, społeczeństwa, Kościoła – czyli świata w skali makro i w skali mikro. W „Dives in misericordia” papież pisze, że „tylko miłość jest zdolna przywracać człowieka samemu człowiekowi” (nr 14).
Tak, to jest coś, co towarzyszyło Karolowi Wojtyle od samego początku, od Wadowic, od doświadczenia sieroctwa, utraty matki, utraty ojca i odnalezienia w doświadczeniu wiary przestrzeni duchowej, która sprawiła, że ten chłopak-sierota dał sobie radę, nie załamał się. Co więcej, bardzo szybko wzrastając w tym, co moglibyśmy nazwać krakowską szkołą miłosierdzia, stał się tym, który potrafił uczyć miłości innych ludzi.
Krakowska szkoła miłosierdzia – co to znaczy?
Nie wiem, kto pierwszy wymyślił ten termin. Na pewno używa go jeden z naszych krakowskich teologów, ks. prof. Jan Machniak, zwracając uwagę, że teologia miłosierdzia Karola Wojtyły powstała w bardzo jasno określonym środowisku. On się uczył miłosierdzia od świętych, którzy są fundamentalnie ważni dla duchowości Krakowa. Dwie najważniejsze postaci to siostra Faustyna i brat Albert Chmielowski.
Czyli mistyka i miłosierdzie czynne.
Ja bym to nazwał sferą wertykalną i horyzontalną. Dla Faustyny miłosierdzie to przede wszystkim kwestia przebaczenia win grzesznikom. To kwestia fundamentalnie ważna w XX wieku, w który cała ludzkość została jakoś zbrukana. Faustyna przypomina, że grzech ma wobec Boga straszliwy ciężar – to jest coś, o czym dzisiaj zapominamy. Równocześnie – mimo jego straszliwego ciężaru – Bóg przebacza ten grzech. Miłosierdzie Boże jest potężniejsze.
No i Albert Chmielowski ze swoim hasłem bycia dobrym jak chleb... To jedyna sytuacja w historii Kościoła, w której papież najpierw poświęca utwór literacki jakiejś postaci, a potem ją beatyfikuje i kanonizuje.
A byli w tej krakowskiej szkole miłosierdzia także inni święci: królowa Jadwiga, która zasłynęła z dobrego serca dla ubogich, nasz dominikański św. Jacek, biskup Stanisław, który upominał się o sprawy prostych ludzi traktowanych niemiłosiernie przez monarchę. Powtórzę: dla Jana Pawła II miłosierdzie jest podstawową cechą życia prawdziwie ludzkiego.
Niniejszy tekst jest częścią cyklu rozmów o Bożym Miłosierdziu w ujęciu wielkich postaci Kościoła.
Jarosław Dudała
Dziennikarz, prawnik, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego”. Były korespondent Katolickiej Agencji Informacyjnej w Katowicach. Współpracował m.in. z Radiem Watykańskim i Telewizją Polską. Od roku 2006 pracuje w „Gościu”.