Kardynał Gerhard Ludwig Müller: „Wiara oznacza spontaniczną odpowiedź człowieka na objawienie się Boga i gotowość poddania się prowadzeniu przez Jego zbawczą wolę”.
Chodź, opowiem ci o Miłosierdziu. Tym razem stawiając akcent na twoją własną opowieść, bez której symfonia miłosierdzia wybrzmieć by nie mogła. Nie byłoby jej, gdyby Faustyna nie walczyła sama z sobą, nie popełniała błędów, które wyrzucali jej potem zarówno spowiednik, jak i sam Jezus w objawieniach („w spowiedzi św. otrzymałam naganę”, „wiedz, córko moja, że większą mi sprawiłaś przykrość…” – Dz. 612). Od tego momentu musisz zacząć śpiewać sam, a przynajmniej rozpocząć od poszukania w sobie głosu. Bez względu na to, jaki poziom talentu sobie przypisujesz, bez fałszu się nie obędzie. Ot… życie. Ale nie chodzi przecież o pojedynczy fałsz, raczej o całość pieśni, którą ma się stać twoja codzienność. Tytuł tej pieśni to twoje imię. Muzyką są wiara i zaufanie. Ja będę mówić. Ale opowiadać będziesz ty.
Nim się słońce zaćmi
25 listopada 1968 roku ks. Michał Sopoćko zapisał w swoim dzienniku: „Niepewność sytuacji pod każdym względem. Pozostaje tylko zdać się na wolę Bożą”. Chodziło być może o napięcia międzynarodowe, zagrożenie nuklearnym konfliktem, jest bowiem faktem niezaprzeczalnym, że zimna wojna wywoływała w świecie podobne nastroje i obawy co współczesny kryzys polityczny. Między innymi dlatego właśnie wskazywał na miłosierdzie Boże, w którym trzeba szukać ratunku dla całego świata. To najlepszy rzecz jasna kierunek, na tym jednak etapie twojego osobistego wiązania się z miłosierdziem Bożym powinieneś/powinnaś raczej szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego akurat tobie go potrzeba. Najpierw zapewne sprowadzisz je do „zmiłowania”, którego potrzebuje każda dusza, gdy człowiek żegna się z tym światem. To bardzo normalny, ludzki odruch. Nie można jednak do niego się ograniczyć, wręcz przeciwnie, spowodowałoby to zubożenie twojej z nim relacji.
Mówią, że starość się Bogu nie udała. Choroby, cierpienie, samotność – to wszystko kojarzymy właśnie ze starością. Mamy skądinąd w języku polskim określenie „starość” również na zmartwienie, kłopoty. Kohelet, starożytny mędrzec, którego stanowczo za mało dziś cytujemy, w zakończeniu swej księgi opisał to tak: „Pomnij jednak na Stwórcę swego w dniach swej młodości, zanim jeszcze nadejdą dni niedoli i przyjdą lata, o których powiesz: »Nie mam w nich upodobania«; zanim zaćmi się słońce i światło, i księżyc, i gwiazdy, i chmury powrócą po deszczu; w czasie, gdy trząść się będą stróże domu i uginać się będą silni mężowie, i będą ustawały [kobiety] mielące, bo ich ubędzie, i zaćmią się patrzące w oknach; i zamkną się drzwi na ulicę, podczas gdy łoskot młyna przycichnie i podniesie się do głosu ptaka, i wszystkie śpiewy przymilkną; odczuwać się nawet będzie lęk przed wyżyną i strach na drodze; i drzewo migdałowe zakwitnie, i ociężałą stanie się szarańcza, i pękać będą kapary; bo zdążać będzie człowiek do swego wiecznego domu i kręcić się już będą po ulicy płaczki; zanim się przerwie srebrny sznur i stłucze się czara złota, i dzban się rozbije u źródła, i w studnię kołowrót złamany wpadnie; i wróci się proch do ziemi, tak jak nią był, a duch powróci do Boga, który go dał” (12,1-7). Dni niedoli… no cóż… Być może to już od Koheleta zaczęło się narzekanie na starość, być może jeszcze wcześniej. O tym, że z biegiem lat ludzie, którzy odeszli od praktykowania wiary, często do niej wracają, przekonywać nie trzeba. Czy to strach przed śmiercią, czy zmęczenie starością, czy może brak innych zajęć – rozstrzygać nie ma sensu. Każdy ma własną odpowiedź. I własną pieśń.
Wiara jako odpowiedź Bogu
„Pomnij na Stwórcę w dniach swej młodości” jest bardzo konkretną wskazówką, pożyteczną. A jednak ten srebrny sznur, który ma się przerwać wraz ze śmiercią (a o to chodzi w przerwanym sznurze i stłuczonej lampie) jest niezwykle symboliczny. Odnieśmy go do… zaufania Bogu, rozumianego oczywiście jako (tu, na Ziemi) utrwalanie więzi z Nim. Albo do wiary, która – jak napisał w swoim podręczniku do teologii dogmatycznej kardynał Gerhard Ludwig Müller – „oznacza umożliwioną przez samego Boga spontaniczną odpowiedź człowieka na Jego historyczne samoobjawienie się, jak również gotowość poddania się prowadzeniu przez Jego zbawczą wolę”. Obie po naszej śmierci staną się czymś zupełnie innym, właściwie przestaną istnieć, bo nie będzie potrzeby ich istnienia. Ale od tego, jak prowadziły nas tutaj, wiele będzie zależało, bo to one doprowadzają nas do celu – do autentycznego spotkania z miłosiernym Bogiem.
Wiara i zaufanie są jak dwie siostry. Jedna wprowadza w zawiłości życia drugą. To od wiary zależy, jak zaufanie będzie tę więź z Bogiem budowało – czy na piasku lęków i obaw, czy na skale bezinteresownego oddania siebie. To „oddać siebie” jest oczywiście kluczowe. Bogu nie można oddać zaledwie części siebie, jakiejś dziedziny, w której sobie nie radzimy albo w której pragniemy odnosić spektakularne sukcesy. „Wszystko albo nic” w tej akurat przestrzeni się sprawdza. Przywołajmy powtórnie Adama i Ewę – gdyby nie zasiana wątpliwość („Bóg zabronił wam jeść ze wszystkich drzew”) co do „zakresu” zakazu Bożego, nieszczęście by się nie stało. Gdyby Ewa nie pozwoliła na niewielkie pęknięcie w świadomości dotyczące tego, co naprawdę powiedział Pan, syk węża nie wsączyłby się w jej zaufanie Bogu, a w konsekwencji w jej decyzję.
Wiara i zaufanie są też jak dwaj bracia – starszy i młodszy. Młodszy, wpatrzony w starszego, jest w stanie zrobić wiele rzeczy, na które brakowałoby mu odwagi, gdyby tego starszego nie było, więcej nawet – jest w stanie się rozwijać, żeby mu dorównać. Wciąż, pomimo podobieństwa, są odrębni, ich relacja ma charakter rozwijający i w ten sposób pozostaną nierozerwalnie połączeni aż do śmierci. O ile wiara – jak napisał kard. Müller – jest „odpowiedzią” Bogu i „gotowością poddania się Jego woli”, o tyle zaufanie jest wiernością w trwaniu w tej odpowiedzi i tej gotowości, bez względu na okoliczności. To rodzaj odruchu, wewnętrznego nastawienia, pewnej „opcji fundamentalnej”, jak to czasem określają teologowie.
Bezczelni wobec Boga
Wracam do Sopoćki. Fascynująca to była osobowość przy jednoczesnym skromnym usposobieniu. Zapisał na jednej z ostatnich kart swojego dziennika, jak to wybitny polski teolog ocenił go w swojej książce „Ewangelia Miłosierdzia” – „Homagium ks. Rektora Granata wprowadziło mię w zakłopotanie, że nie mogłem nawet odpowiedzieć”. Można z całą pewnością powiedzieć, że to skromność doprowadziła go tak daleko w promowaniu kultu Miłosierdzia Bożego. Skromność, czyli dobór skromnych, podstawowych środków w wyrażaniu siebie, realistyczne podejście do siebie samego, absolutna szczerość wobec własnej bezsilności. Nie oznacza ona słabości, spowiednik Faustyny przekonany był bowiem do wielu swych racji i potrafił je uzasadniać, a przy tym oceniać adekwatnie. Na początku października 1966 roku udał się do Częstochowy na sympozjum o Miłosierdziu Bożym: „Przemawiałem na sympozjonie w kościele i na sali. Uderzyła mię nieścisłość i przesada niektórych zbyt gorliwych czcicieli” – zapisał potem. „Zbyt gorliwi”? Mocne słowa, choć trudno ze względu na ich ogólność mieć pewność, co ta zbyt duża gorliwość oznaczała. Oddają jednak najważniejszy rys kultu Miłosierdzia Bożego: wszystko zależy od Boga. Nam pozostaje trwać w odpowiedzi na to wezwanie, którym nas powołał. Co więcej, Boga, który chce, byśmy od Niego „żądali”, a nie zacieśniali swoje serca do „żądania niewiele”. „Łaski z Mojego Miłosierdzia czerpie się jednym naczyniem, a nim jest ufność” – te słowa Jezusa zapisała święta siostra Faustyna w swoim „Dzienniczku”. Miłosierny dodał wówczas: „Im dusza więcej zaufa, tym więcej otrzyma. Wielką Mi są pociechą dusze o bezgranicznej ufności, bo w takie dusze przelewam wszystkie skarby swych łask. Cieszę się, że żądają wiele, bo Moim pragnieniem jest dawać wiele, i to bardzo wiele. Smucę się natomiast, jeżeli dusze żądają mało, zacieśniają swe serca” (Dz. 1578).
Słowo „żądać” nie kojarzy się nam dobrze, przynajmniej nie po polsku. Jest zbyt stanowcze, świadczy o roszczeniowym podejściu do tego, od którego się „żąda”, obrazują jakąś formę bezczelności. Tu skojarzenie nie do uniknięcia – Teresa z Lisieux i jej „dziecięca ufność”. Przypomnijmy – jej rodzice martwili się o nią, bo nie należała do dzieci łatwych. „To biedne dziecko wpada w przerażające furie, kiedy nie może mieć tego, co chce. W rozpaczy tarza się po ziemi tak, jakby wszystko zostało stracone. Jest bardzo nerwowa”, pisała jej matka. Ona sama stwierdzała potem, że sama z siebie nic nie może zdziałać, że jest zbyt mała, by dokonywać rzeczy wielkich (przyrównując się przy tym do świętych, którzy „będąc orłami, dokonywali rzeczy wielkich”). Pisała o swoim „szaleństwie”, którym „jest mieć nadzieję”, że miłość Boża przyjmie ją „na ofiarę”. To „nic” z siebie i „wszystko” z Boga są tutaj kluczowe. Tylko taki kompletnie zdany na wolę Rodzica dzieciak może krótko przed śmiercią zapowiadać, że zostanie złodziejem Bożej łaski: „Będę kradła… dużo rzeczy w Niebie zniknie, bo je wam przyniosę”, „Będę małą złodziejką, będę brała wszystko, co mi się będzie podobało”.
Jak masz na imię?
Dzieci nie mają nic do stracenia, dlatego bywają odważniejsze – przestrzegają przewodniki po niebezpiecznych dla turystów krajach, zwracając uwagę na to, jak należy się zachowywać, by nie paść ofiarą kradzieży. To smutna, ale realna porada, która symbolicznie i w odniesieniu do relacji pomiędzy Bogiem i człowiekiem staje się złotą radą: nie masz nic do stracenia, stając twarzą w Twarz ze swoim Stwórcą. Idź „na całość”, bo On tego chce. Wiara i zaufanie to twoje drugie i trzecie imiona!
„Srebrny sznur” kiedyś się przerwie, ale choć twoje ciało się zestarzeje, choć stracisz siły witalne, choć zdany/zdana będziesz na łaskę innych ludzi, nie zmieniaj imienia. Ani pierwszego, które nadano ci na chrzcie, ani tych metaforycznych: drugiego i trzeciego. Nazywaj siebie „wiara i zaufanie”, bo tylko w ten sposób zachowasz tożsamość. Bez tego nie byłoby ani świętej Faustyny, ani błogosławionego kapłana – jej spowiednika – Michała Sopoćki, ani kultu Miłosierdzia Bożego rozprzestrzenionego po całym świecie. Po ludzku byłoby to niewykonalne. Faustyna walczyła ze sobą, z tym poczuciem własnej słabości i potęgi zadania, które miała wykonać. W 1936 roku zapisała: „W dniu tym w czasie Mszy św. ogarnęła mnie dziwna moc i przynaglenie, abym przystąpiła do wykonania życzeń Bożych, przychodziły mi tak jasne zrozumienia rzeczy tych, które żąda Pan ode mnie, że naprawdę gdybym powiedziała, czyli tłumaczyła się, że czegoś nie rozumiem w tym, co żąda Pan ode mnie, kłamstwo bym popełniła, bo Pan mi daje poznać wolę swoją wyraźnie i jasno, i nie mam w rzeczach tych ani cienia wątpliwości. I zrozumiałam, że byłoby największą niewdzięcznością dłużej odkładać sprawę tę, którą Pan chce przeprowadzić na chwałę swoją i dla pożytku wielkiej liczby dusz, a mnie używa jako nędznego narzędzia, przez które ma przeprowadzić swoje wieczyste plany miłosierdzia. (…) Nic mnie od tego już nie powstrzyma: ani prześladowanie, ani cierpienie, ani szyderstwa, ani groźby, ani prośby, ani głód, ani chłód, ani pochlebstwa, ani przyjaźnie, ani przeciwności, ani przyjaciele, ani nieprzyjaciele, ani rzeczy te, które przeżywam, ani rzeczy przyszłe, ani nienawiść piekielna – nic mnie nie oderwie od spełnienia woli Bożej. Nie na własnych siłach się opieram, ale na Jego wszechmocy, bo kiedy mi dał łaskę poznania woli swojej świętej, toteż i udzieli mi łaski wykonania. Nie mogę pominąć tego, jak mi stawia opór w tym dążeniu moja własna niższa natura, która występuje ze swoimi wymogami, i powstaje nieraz walka w duszy…” (Dz. 615).
Ta „niższa natura” – choć brzmi zagadkowo – w tym kontekście jest klarowna. Jesteśmy tylko ludźmi, nasza wola podlega odruchom natury. Wiara i zaufanie nadają tym odruchom zupełnie nowy wymiar, a święta Faustyna jest tego przykładem.
Zakończę powtórzeniem: chodź, opowiem ci o Miłosierdziu. Tym razem stawiając akcent na twoją własną opowieść, bez której symfonia miłosierdzia wybrzmieć by nie mogła. Nie byłoby jej, gdyby Faustyna nie walczyła sama z sobą, nie popełniała błędów, które wyrzucał jej potem zarówno spowiednik, jak i sam Jezus w objawieniach. Od tego momentu musisz zacząć śpiewać sam, a przynajmniej rozpocząć od poszukania w sobie głosu i… wypowiedzenia na głos swojego prawdziwego imienia.
ks. Adam Pawlaszczyk
Redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego”, wicedyrektor Instytutu Gość Media. Święcenia kapłańskie przyjął w 1998 r. W latach 1998-2005 pracował w duszpasterstwie parafialnym, po czym podjął posługę w Sądzie Metropolitalnym w Katowicach. W latach 2012-2014 był kanclerzem Kurii Metropolitalnej w Katowicach. Od 1.02.2014 r. pełnił funkcję oficjała Sądu Metropolitalnego. W 2010 r. obronił pracę doktorską na Wydziale Prawa Kanonicznego UKSW w Warszawie i uzyskał stopień naukowy doktora nauk prawnych w zakresie prawa kanonicznego.