W reportażach z postpegieerowskich wsi można znaleźć historie domów, w których jedynym źródłem dochodów była emerytura babci lub dziadka. Historie te przypominają mi się zawsze wtedy, gdy obserwuję...kolejne próby reformy systemu oświaty.
17.03.2025 11:45 GOSC.PL
W reportażach z postpegieerowskich wsi można znaleźć historię domów, w których jedynym źródłem dochodów była emerytura babci lub dziadka. Problem pojawiał się w momencie, kiedy umierali. Beznadzieja sytuacji ekonomicznej bywała jednak tak wielka, że rodziny miesiącami ukrywały ten fakt, byle tylko nie zgłosić zgonu i nie utracić jedynego żywiciela rodziny. Nawet, jeśli ten żywiciel sam od jakiegoś czasu już nie żył.
Jakkolwiek perwersyjnie to zabrzmi, historie te przypominają mi się zawsze wtedy, gdy obserwuje kolejne próby reformy systemu oświaty podejmowane przez Ministerstwo Edukacji Narodowej, i to niezależnie od politycznej proweniencji jego kierownictwa. W ostatnim czasie pojawiły się dwa nowe pomysły. Pierwszym jest odebranie albo co najmniej zmniejszenie subwencji oświatowej dla placówek niepublicznych, a drugim przywrócenie gimnazjów, choć w nieco mniej instytucjonalnej formie.
Co do zasady obie propozycje dotykają ważnych problemów. Faktycznie, mamy do czynienia z postępującą w turboodrzutowym tempie prywatyzacją edukacji, co skutkuje jeszcze szybszym pogłębianiem się zapaści szkół publicznych. Analogicznie, „zaoranie” gimnazjów było błędem, jak mawiał Talleyrand, gorszym niż zbrodnia. Szkoły te, po kilkunastu latach zmian i inwestowania w nie, także przez Kościół i wiele zgromadzeń zakonnych, stały się, zachowując wszelkie proporcje, perłą naszego systemu edukacji. Jeśli cokolwiek po 1989 roku udało się nam w edukacji, to właśnie gimnazja. I właśnie to postanowiliśmy skasować, dodatkowo poświęcając na to mnóstwo publicznych zasobów.
Z tej perspektywy odwrócenie tych dwóch procesów może się wydawać pożądane. Jak to jednak często bywa, „wydaje się” nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Zacznijmy od subwencji dla szkół niepublicznych. W realiach polskiego systemu oświaty mamy de facto trzy rodzaje szkół – publiczne (bezpłatne), „społeczne” (finansowe ze środków publicznych, ale zarządzane przez podmioty niepubliczne) oraz prywatne (finansowane ze środków prywatnych). To ma ogromne znaczenie, bo już w systemie ochrony zdrowia podmiotów „społecznych” nie ma, a prywatne placówki przejmują systemowe korzyści i wypychają koszty do publicznych szpitali i zakładów opieki zdrowotnej. Tam faktycznie z perspektywy interesu społecznego warto „walczyć” z prywatyzacją.
W edukacji jest zupełnie inaczej. Funkcjonowanie szkół niepublicznych, zwłaszcza w modelu społecznym, nie rodzi aż tak ogromnych kosztów dla edukacji publicznej. Co prawda skutkuje to ucieczką lepszych nauczycieli i bardziej świadomych rodziców ze szkół publicznych, ale w obecnie funkcjonującym systemie ich obecność niespecjalnie przekłada się na jakość publicznej edukacji. Z drugiej strony, szkoły „społeczne” stanowią przestrzeń oddolnego tworzenia eksperymentów edukacyjnych, które w stosownym czasie mogłyby zostać przeniesione do edukacji publicznej, gdy ta będzie już na to gotowa.
Co się stanie, kiedy obetniemy subwencję dla tych podmiotów? Wiele z nich padnie, utrzymają się jedynie szkoły w pełni prywatne, gdzie rodziców stać na czesne. W rezultacie nauczyciele, rodzice i dzieci, którzy widząc marazm szkoły publicznej i brak możliwości jego zmiany z wewnątrz systemu zaczęli tworzyć społecznie pożądane alternatywy, zostaną zmuszeni do powrotu. Tyle, że stanie się to w momencie, w którym szkoły publiczne nie będą jeszcze gotowe na zmiany, a powracający będą prędzej traktowani jak zdrajcy. Przepis na dodatkowy konflikt gotowy.
Podobnie oceniam pomysł „miękkiego”, ale odgórnego powrotu do gimnazjów. Zafundujemy sobie w ten sposób spory chaos, generujący niemało kosztów i pochłaniający mnóstwo różnego rodzaju zasobów. Niestety, bez większego efektu, bo problemem polskiej szkoły nie jest struktura (choć system 6+3+3 był z wielu powodów sensowniejszy niż obecne 8+4). Prawdziwymi problemami polskiej szkoły są bowiem (nazwę to nieskromnie „piątką Kędzierskiego”): (1) model klasowo-lekcyjny, oparty o transmisyjny sposób przekazywania wiedzy, (2) orientacja na wyniki i koncentracja na dyplomach, a nie kompetencjach, (3) wadliwy proces przygotowania zawodowego nauczycieli, (4) bardzo niski poziom przywództwa edukacyjnego oraz (5) antyrozwojowe mechanizmy organizacyjno-finansowe, determinowane przez Kartę Nauczyciela. Bez ruszenia tych pięciu obszarów wszelkie inne zmiany będą niczym innym jak pudrowaniem trupa. Dlaczego? Bo obecny model funkcjonowania szkół w obliczu zapaści demograficznej, skutkującej zarówno brakiem nauczycieli, jak i koniecznością zamykania szkół na prowincji, w zasadzie już jest trupem.
Zadasz może, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, pytanie, czy osoby odpowiedzialne za politykę edukacyjną nie zdają sobie z tego sprawy. Odpowiem – zdają, i to doskonale! Tyle, że albo nie mają żadnego interesu w tym, aby cokolwiek zmieniać (uczelnie pedagogiczne, Związek Nauczycielstwa Polskiego), albo głosują nogami. Albo, i to dotyczy głównie polityków, wiedzą, że rodzice-wyborcy boją się poważnych zmian, więc lepiej poddać się tyranii status quo. W końcu lepsza emerytura po zmarłej babci niż podjęcie rękawicy i wyjście z wyuczonej bezradności.
Marcin Kędzierski
Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.