– Kiedy zaczęłam leczenie i poznałam przyczyny mojego stanu, pozbyłam się nieustannych wyrzutów sumienia, a zaczęłam prosić Pana Boga o pomoc, o to, żeby wsparł moje wysiłki – mówi Urszula, jedna z bohaterek książki Agnieszki Huf, zatytułowanej „Szczeliny. Bóg w popękanej psychice”.
Agnieszka Huf: Chorujesz na dystymię. Czym ta choroba różni się od depresji?
Urszula: Dystymia to choroba przewlekła, w której depresja o łagodnym lub umiarkowanym nasileniu trwa wiele miesięcy, a nawet lat, i przetykana jest epizodami depresyjnymi o umiarkowanym nasileniu. Czyli w dystymii przez prawie cały czas nastrój jest obniżony, brakuje sił do życia. A pomiędzy nimi są etapy, kiedy jest jeszcze gorzej.
Pamiętasz początek swojej choroby?
Poważnym, a nawet smutnym dzieckiem byłam chyba od zawsze. Chociaż ja tego nie dostrzegałam, uważałam, że mam poczucie humoru i umiem wyłapać i docenić jakieś radosne momenty w życiu. Okazało się jednak, że obserwujący mnie z boku ludzie postrzegali mnie inaczej. Sama zaczęłam zauważać pewne problemy mniej więcej w gimnazjum. Uważałam wtedy, że sama jestem winna – że to ja nie pasuję do świata, że muszę się bardzo starać, żeby być grzeczną i nie narażać się na nieprzyjemne sytuacje. Stopniowo smutku w moim życiu było coraz więcej, więcej było także lęku, choćby przed szkołą. Moim sposobem na ukrycie tego, co przeżywam, było milczenie – wolałam nie mówić nic, żeby przypadkiem nie powiedzieć za dużo. Bo gdybym zaczęła mówić, to mogłyby się polać łzy, mogłabym odsłonić prawdziwą siebie…
Dlaczego chciałaś ukryć prawdę o sobie?
Bo uważałam, że moja słabość jest wadą, z którą powinnam walczyć, jakąś przeszkodą do pokonania. A ja zawsze byłam bardzo ambitna. Smutek traktowałam jako coś kompletnie pobocznego, co nie powinno mieć miejsca. Chciałam udowodnić sobie, że dam radę, że poradzę sobie sama, że nie pokażę, jak mi ciężko. Więc kiedy ktoś pytał, czy jestem zmęczona – nie, nie jestem zmęczona, mogę zrobić jeszcze tę drugą, trzecią, kolejną rzecz. Byłam przeciążona, ale i tak porównywałam się z innymi – bo oni sobie radzą, bo oni działają bez problemu. To powodowało poczucie winy: dlaczego mnie to tak stresuje? Dlaczego ja nie umiem się cieszyć życiem?
Czułaś się winna, że jesteś smutna?
Tak. Do tego poczucia winy dochodził problem wynikający z mojej wiary. Bo Pan Bóg był dla mnie ważny od dziecka, relacja z Nim była dla mnie cenna. Zawsze miałam świadomość Jego obecności w moim życiu, nie miałam wątpliwości, że On jest Bogiem, to było moje silne przekonanie. Wyniosłam to z domu, wychowałam się w bardzo wierzącej rodzinie. I w tej mojej rodzinie często słyszałam, że Pan Bóg tak pięknie świat stworzył, więc nie można się smucić. Że chrześcijanin powinien być radosny, uśmiechnięty.
Smutek kojarzył Ci się z czymś niemoralnym?
Tak, choć nie przypominam sobie, żeby ktoś wprost powiedział, że smucenie się jest grzechem. Ale nikt w moim otoczeniu nie miał świadomości, czym jest depresja. Zazwyczaj patrzono na to bardzo pobieżnie, jako na wymysł. Narracja w moim domu brzmiała mniej więcej tak: jeśli ktoś ma jakieś problemy, to znaczy, że ma nieuporządkowane życie duchowe. Gdyby oparł się na Panu Bogu, to nie miałby powodu do smutku. A skoro już popadł w jakieś kłopoty, to powinien popracować nad swoim myśleniem, żeby z tego wyjść. Więc ja mocno wzięłam sobie do serca, że moją winą jest pozostawanie w tym smutku, że w żaden sposób nie umiem przejść na stronę radości. I że trwanie w smutku jest brakiem zaufania do Pana Boga. Bo to oznacza, iż nie mam nadziei, że On może coś naprawić, uleczyć. Traktowałam to jako swoją ułomność, próbowałam na siłę zmienić swoje myślenie, choć w głębi serca wiedziałam, że ja Mu ufam! Po swojemu, niedoskonale, ale ufam. Mimo to, chociaż nie całkiem umiałam zdefiniować swoją winę, często spowiadałam się z tego smutku i braku zaufania. Ale kiedy przychodził trudniejszy moment w życiu, to ten „grzech” powracał.
Modliłaś się, żeby Pan Bóg Cię z tego uwolnił?
Wtedy nie, to był czas, kiedy uważałam, że wina jest po mojej stronie, że to ja najpierw muszę się poprawić, żeby zasłużyć na jakiekolwiek dary od Niego. Dopiero później, kiedy zaczęłam leczenie i poznałam przyczyny mojego stanu, pozbyłam się nieustannych wyrzutów sumienia, a zaczęłam Go prosić o pomoc, o to, żeby wsparł moje wysiłki.
Czy oprócz smutku i poczucia winy miałaś jeszcze jakieś objawy?
Tak – odczuwałam ogromny lęk. Ciągły niepokój, że wydarzy się coś złego, niepewność, co przyniesie kolejne spotkanie z ludźmi, lęk przed reakcją innych na to, co chcę robić, czuć, co chciałabym powiedzieć. Rozwinął się silny lęk społeczny. Objawiał się na przykład tym, że nie byłam w stanie wejść w żadne nowe miejsce, spotkać się z nową grupą, chociaż bardzo tego pragnęłam. Miałam poczucie, że wszyscy cały czas na mnie patrzą. W praktyce to bardzo utrudniało życie. Mój tryb życia zmuszał mnie do częstego przemieszczania się z miejsca na miejsce. Pomiędzy kolejnymi punktami miałam chwilę czasu, żeby coś zjeść. I tu zaczynał się problem. Znajdowałam kawiarnię, w której mogłabym coś zjeść i przy okazji się ogrzać, jeśli była zima. Ale z każdym krokiem w jej stronę moje serce waliło coraz mocniej, kręciło mi się w głowie, zalewał mnie potworny lęk. Próbowałam iść, ale w głowie miałam natłok myśli: tu na pewno nie będzie gdzie usiąść, nie wiem, jaki jest plan sali, nie wiem, gdzie znajdę wolny stolik, trzeba będzie podejść do lady i coś zamówić, potem ludzie będą patrzyli na mnie, kiedy jem…
Co zwyciężało – lęk czy głód?
Lęk. Mijałam tę kawiarnię i szłam dalej. Po chwili zauważałam kolejne miejsce i w mojej głowie znów zaczynała się walka: „Wejść, nie wejść? Wejść, nie wejść…?”. Ból głowy, gula w gardle. Ostatecznie kończyło się na suchej bułce kupionej w sklepie, którą zjadałam gdzieś w parku albo na ulicy, idąc tak, żeby nikt nie zwrócił na mnie uwagi.
Jak odkryłaś, że to, co się z Tobą dzieje, to choroba?
Sama tego nie widziałam. Tylko dużo częściej przesadnie reagowałam stresem i płaczem na różne sytuacje. Ale bliscy coraz częściej zaczynali mi zwracać uwagę, że to nie jest normalne, że przez cały czas jestem obarczona tak wielkim smutkiem, że ten smutek nade mną panuje. Początkowo nie chciałam przyjąć tego do wiadomości. Po jakimś czasie spróbowałam pójść na psychoterapię, ale szybko się zniechęciłam – teraz wiem, że to nie był czas na głęboką pracę terapeutyczną. A terapeutka nie zasugerowała mi, że powinnam się zgłosić z moim stanem do lekarza. W efekcie przerwałam tę terapię i wpadłam w fazę negacji. Jednak stopniowo zaczynało być ze mną coraz gorzej. W końcu moja siostra powiedziała mi otwarcie, bez owijania w bawełnę, że muszę coś ze sobą zrobić. To była bardzo trudna rozmowa, prawie kłótnia. Coś wewnątrz mnie strasznie walczyło i ciągle chciało bronić przekonania, że przecież wszystko jest dobrze i że sama sobie poradzę. Po tej rozmowie przez cztery dni płakałam, ciurkiem płynęły mi łzy, bo dotarło do mnie, że ja naprawdę mam problem; że muszę udać się po pomoc.
Potrafiłaś to zaakceptować?
Nie! Ten płacz to były cztery dni walki. Miałam w sobie ogromną niezgodę, znowu odezwała się moja ambicja, myślenie, że muszę poradzić sobie sama. Ale kiedy już zdecydowałam się pójść do lekarza, zacząć się leczyć, to postanowiłam trzymać się tej decyzji, pomimo tego, że bywało ciężko – trudno było dobrać leki, różne substancje dawały uciążliwe skutki uboczne i ich dopasowanie trwało długo. Perspektywa stanięcia na własne nogi ciągle się przesuwała, ale już nie rezygnowałam z obranej ścieżki.
Trafiłaś na dobrego lekarza?
Na początku nie. Lekarka nie pochyliła się jakoś głębiej nad tym, co mówię, po prostu zapisała leki na depresję. Po paru wizytach poszłam do innego psychiatry i on zdiagnozował dystymię. Po wielu próbach udało mu się dobrać mi leki, które stopniowo zaczęły wyciszać moje lęki, pomagały opanować smutek. Wtedy byłam gotowa podjąć terapię. Wcześniej, kiedy objawy były zbyt silne, nie przyniosłaby ona efektu.
Miałaś w kimś wsparcie?
Tak, w najbliższych, poza tym bardzo pomógł mi ksiądz Piotr, przyjaciel naszej rodziny. On też widział problem, namawiał mnie na szukanie pomocy, zaoferował, że zawsze mogę do niego zadzwonić. I faktycznie, w tym krytycznym początkowym etapie chyba przez tydzień dzwoniłam do niego codziennie. Miałam w nim ogromne wsparcie, poczucie, że na swojej ścieżce nie jestem sama.
Pomógł Ci pozbyć się poczucia winy, poczucia grzechu?
Tak! Przede wszystkim powiedział mi coś, co zupełnie zmieniło moje myślenie: że człowiek składa się z trzech sfer: ciała, psychiki i duszy, i podkreślił, jak ważne jest dbanie o każdą z nich. Ja dostrzegałam tylko dwie: ciało i duszę, uważałam, że dusza i psychika to jest to samo. I zupełnie nie umiałam zrozumieć, jak to jest, że nie mam problemu z wiarą, dbam o swoją duchowość, a jednak jestem tak bardzo nieszczęśliwa.
Mówiłaś wcześniej, że często spowiadałaś się z tego smutku i poczucia winy. Żaden ksiądz w konfesjonale nie powiedział Ci, że emocje nie są grzechem?
Nie. Nie wiem, jak to się stało, teraz coraz częściej się o tym mówi, ale ja wcześniej nigdy nic takiego nie usłyszałam. Dopiero rozmowa z księdzem Piotrem otworzyła mi oczy, przyniosła ulgę, coś na kształt rozgrzeszenia. No i miałam w ręce argument, który był dla mnie jak oręż: skoro są we mnie trzy sfery, to mogę zadbać o swoją psychikę, mogę sięgnąć po leki, iść na terapię. To nie jest moja fanaberia, tylko troska o rozwijanie siebie jako człowieka w całej pełni. I że nie stracę wiary, udając się do psychiatry czy psychologa.
Czy podjęcie leczenia wpłynęło jakoś na Twoją relację z Bogiem?
Walkę o poprawę stanu mojej psychiki wspomagałam wiarą i to dawało mi siłę. Wiedziałam, że moją drogą jest farmako- i psychoterapia, ale zawierzałam to Panu Bogu, prosiłam Go o wytrwałość, o siłę do znoszenia trudnych chwil, o wiarę, że leczenie ma sens. Jednocześnie uczyłam się odpuszczać sobie pewne wymagania wobec siebie. Bo w epizodach zaostrzenia depresji kompletnie nie mam siły na modlitwę. I uczyłam się, że to jest w porządku, że mogę modlić się tyle, ile dam radę, może w innej formie. Jeśli nie mogę klęczeć, to siedzę, i to też jest dobra modlitwa. Ksiądz Piotr pomógł mi w zaakceptowaniu tego, że moja kiepska forma psychiczna przekłada się na moje życie duchowe, na moje praktyki. Powtarzał, że to stan przejściowy, żebym nie dokładała sobie jeszcze poczucia winy, że jestem nie w porządku wobec Pana Boga, że nie wywiązuję się z obowiązków wobec Niego. Czasami udawało mi się być tylko na połowie Mszy, bo robiło mi się duszno, słabo, musiałam wyjść. Często włączało mi się porównywanie – starsi ludzie dają radę, a ja, młoda i silna, nie potrafię wytrzymać zwykłego klęczenia czy stania choćby przez pięć minut. Ale starałam się sobie przypominać, że ważny jest mój wysiłek, że jestem w ciągłej łączności z Panem Bogiem i tylko to się liczy. Moja relacja z Nim nie jest może idealna, ale jest szczera i wierna. Chcę być z Nim blisko, bardzo tego pragnę – to jest najważniejsze.
Co Ci dała terapia?
Zaczęłam się przyglądać przyczynom mojego smutku, identyfikować je. Nauczyłam się mówić o swoich uczuciach i potrzebach, dawać znać innym o tym, co jest dla mnie ważne, a nie czekać, aż ktoś się sam domyśli. Ale uczyłam się też te potrzeby rozpoznawać, decydować o sobie. Poznawałam swoje mechanizmy i schematy i zaczęłam uczyć się, jak nad nimi panować. Aż w końcu zauważyłam, że zaczęłam inaczej oddychać. Że smutek, który przez całe życie więził mnie w jakiejś klatce, powoli odchodzi. I chociaż może będzie jeszcze wracał, nie jestem wobec niego beznadziejnie bezradna.
Wywiad jest fragmentem książki „Szczeliny. Bóg w popękanej psychice”, wydanej przez Instytut Gość Media. Książka dostępna jest w SKLEP.GOSC.PL
Agnieszka Huf
Dziennikarka, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego”. Z wykształcenia pedagog i psycholog, przez kilka lat pracowała w placówkach medycznych i oświatowych dla dzieci. Absolwentka Akademii Dziennikarstwa na PWTW w Warszawie. Autorka książki „Zawsze myśl o niebie: historia Hanika – ks. Jana Machy (1914-1942)”.