D. Trump i J.D. Vance: demokracja wartości czy oligarchia cynizmu?

J.D. Vance, wzywając w Monachium europejskich polityków do słuchania swoich wyborców, tak naprawdę wzywa ich do tego, aby słuchali amerykańskich technooligarchów, którzy poprzez swoją algorytmy skutecznie wpływają na sposób, w jaki dziś myślą wyborcy, także na Starym Kontynencie.

Mało kto przeszedł obojętny wobec piątkowego przemówienia wiceprezydenta USA na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa. Jednych słowa J.D. Vance’a zaszokowały, niczym deklaracje Władimira Putina wygłoszone z tej samej sceny 18 lat wcześniej, w których prezydent Rosji zapowiadał wolę rewizji ładu międzynarodowego. Przynajmniej reakcje europejskiej opinii publicznej, a dokładniej jej bardziej mainstreamowej części, są dość podobne. Nikt nie spodziewał się bowiem, że zastępca Donalda Trumpa, zamiast mówić o pokoju na Ukrainie, będzie rugać europejskie elity za odejście od demokratycznych wartości.

Zupełnie odmienne emocje towarzyszą osobom o bardziej konserwatywnej wrażliwości, jeśli można nazwać tak zwolenników prawicowych ruchów politycznych. Oni wpadli w zachwyt, piejąc wniebogłosy, że oto wreszcie ktoś powiedział europejskim liberalnym elitom, jak jest, niczym swego czasu robił w internetowych mediach Mariusz Max Kolonko.

Co istotne, obie strony stawiają się w roli strażników demokracji, zaprzęgając do obrony swojego stanowiska Jana Pawła II. Sam J.D. Vance, kończąc przemówienie, odwołał się do słów papieża skierowanych do wiernych w trakcie inauguracji pontyfikatu. „Nie lękajcie się” w ujęciu amerykańskiego wiceprezydenta to wezwanie do europejskich elit, aby te nie bały się słuchać głosu swoich wyborców. W odpowiedzi na to premier Donald Tusk, reprezentujący owe liberalne elity, ripostował, że Jan Paweł II wołając „Nie lękajcie się” miał oczywiście na myśli Sowietów i to, że nie mamy się ich bać.

Pomijając fakt, że autorem wezwania „Nie lękajcie się” nie był papież-Polak, ale Pan Jezus, obie strony zgrabnie wykorzystały autorytet Kościoła, żeby podeprzeć swoje racje. Dodajmy, zupełnie bez sensu. Wystarczy bowiem przywołać cały fragment z papieskiej homilii, aby zobaczyć, że zarówno interpretacja J.D. Vance’a, jak i Donalda Tuska, nie mają nic wspólnego z tym, co Jan Paweł II faktycznie powiedział. Sprawdźcie zresztą sami:

„Nie lękajcie się, otwórzcie, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi. Dla Jego zbawczej władzy otwórzcie granice państw, systemów ekonomicznych i politycznych, szerokie dziedziny kultury, cywilizacji, rozwoju! Nie bójcie się! Chrystus wie, co nosi w swoim wnętrzu człowiek. On jeden to wie!"

Sami widzicie – nie ma tu nic ani o Sowietach, ani o wsłuchiwaniu się w głos tłumów. To jednak doskonały dowód na to, że demokracja, o której z taką troską „nasz” papież pisał choćby w encyklice Centesimus Annus, jest dziś na rozdrożu. Czy rządy liberalnych elit, których doświadczaliśmy w Europie w ostatnich kilkudziesięciu latach, miały wiele wspólnego z demokracją, nawet w jej liberalnym wydaniu? Czy faktycznie władza dbała o równość wobec prawa i równość szans? Czy nie wykluczała inaczej myślących? Czy troszczyła się o interes słabszych? Tej niemej, bo nieobecnej w mediach większości?

Wiemy, że nie. Chyba nawet liberalne elity, jeśli mają choć odrobinę autorefleksji, wiedzą, że tak się nie działo. „Byliśmy głupi”, napisał przed śmiercią śp. prof. Marcin Król, dostrzegając, jak bardzo elity porzuciły swoje społeczeństwa, tzw. „ludzi zbędnych”, jak to sam Król nazwał za innym słynnym polskim socjologiem, Florianem Znanieckim. Czy jednak demokracja a la Trump, Vance czy Musk jest faktycznie remedium na chorobę, która nas trapi? Szczerze – mam spore wątpliwości. Budzi je choćby cyniczne wykorzystanie słów Jana Pawła II do bieżącej politycznej gry.

Problem jest znacznie głębszy. Co prawda ci „nowi” demokraci w deklaracjach odwołują się do woli ludu i stroją się w szaty trybunów, ale w gruncie rzeczy realizują interes oligarchów. Grupy, która jest jeszcze węższa niż liberalne elity polityczne. Chowając się umiejętnie za plecami tłumu, systematycznie przejmują oni władzę polityczną w ustroju, który demokracją jest już wyłącznie z nazwy. Nawet jeśli wciąż to ludzie wrzucają kartę z zaznaczonym nazwiskiem do wyborczej urny, ich umysły są w dużym stopniu zdeterminowane (żeby nie napisać sterowane) przez algorytmy mediów społecznościowych, będących pod kontrolą nikogo innego, jak właśnie oligarchów. Choć żyliśmy nadzieją, że social media przyniosą demokratyczną rewolucję, stały się one największym współczesnym wrogiem demokracji.

Zresztą sam mechanizm znany jest co najmniej od czasów Hegla, który pisał, że co prawda to palec symbolicznie naciska na spust wystrzeliwując pocisk, ale za tym palcem stoją idee i ci, którzy je tworzą. Porównanie wydaje się o tyle trafne, że przekaz trafiający do naszych głów za pośrednictwem mediów społecznościowych ma zaiste zabójczą siłę. Świadomość określa byt. Po to, aby skutecznie przed nami ukryć, że w rzeczywistym świecie to byt determinuje świadomość – zarówno naszą, jak i oligarchów.

Dlatego, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, ani liberalna demokracja (walcząca) w wydaniu Tuska, ani „demokracja wartości” proklamowana przez J.D. Vance’a nie są tym, czego od demokracji oczekuję. Nie uważam, że ma nas ona zbawić, od tego jest już Pan Jezus. Chciałbym tylko, aby gwarantowała możliwie największą ochronę praw słabszych, tej cichej większości nieposiadającej kapitału i możliwości realnego wpływu na politykę (bo wbrew pozorom w świecie social mediów zdecydowana większość z nas dalej go nie ma).

Nie mam złudzeń, że nastanie świat, w którym zakwitnie sprawiedliwość, a wszyscy będą mieć równe prawa i równe szanse. Mam jednak coraz większe przekonanie, że ta stara, beznadziejna demokracja liberalna, troszczyła się o te prawa daleko bardziej niż troszczyć się będzie ta nowa demokracja w wydaniu Trumpa, Vance’a czy Muska. Z tego powodu nie podzielam zachwytu nad wizją roztoczoną w Monachium przez amerykańskiego wiceprezydenta. Bo tak naprawdę nie znajduję w niej wartości, ale czysty polityczny cynizm.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin Kędzierski Marcin Kędzierski Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.